Omylił się.
Jego rzecz wrzasnęła przenikliwie i zasłoniła się drągiem, a wielki samiec usiłował ją pochwycić długimi, połyskliwymi szponami. Atakował – nie jadziołka, lecz samicę własnego gatunku. Jadziołek ze zdumieniem przekrzywił głowę. Z jej wspomnień wiedział już, że te rzeczy walczą między sobą zupełnie jak prawdziwe istoty. Nie spodziewał się jednak, że któraś równie bezczelnie spróbuje sięgnąć po jego własność.
Krzyknął, wysuwając się z cienia, i kilka rzeczy, bardziej od innych płochliwych, rzuciło się do ucieczki. Ałe nie samiec. Wciąż nacierał, a samica z trudem parowała drągiem ciosy jego szponów. I słabła, z każdym uderzeniem stawała się coraz wolniejsza, a potem czubek jednego z pazurów musnął ją w odsłonięte ramię, wytaczając kilka kropel krwi. Woń posoki natychmiast wniknęła w nozdrza jadziołka, słodka i nęcąca. Przede wszystkim musiał jednak zadbać o swoją rzecz. Ostatecznie była przecież jego własnością.
Spróbował ją przywołać, lecz nie odwróciła się nawet. Wciąż nie rozumiała - ani czym się stała, ani jaka więź ich łączy – i wiedział, że nie zechce go wpuścić dobrowolnie. Wałka jednak zaprzątała ją całkowicie i nie mogła się przed nim skutecznie obronić, gdy okrążył ją i sfrunął nisko, tuż przed jej twarz. Była zbyt zaskoczona, by spuścić wzrok, a kiedy ich spojrzenia się spotkały, znów należała tylko do niego.
Bez trudu wniknął w komnaty jej snów, by spomiędzy ognia, dymu i krwi wyszukać te, których potrzebował. Musiała sobie przypomnieć, już teraz, bez chwili zwłoki, więc brutalnie wtłoczył je do umysłu. Zatoczyła się, nieomal wypuściwszy drąg z ręki, i połyskliwy szpon samca naznaczył ją ponownie. Ale jej gniew już wzbierał, sycony furią jadziołka, unosił się jak chłodna fala, aż wreszcie zatopił ją całą.
Wtedy ruszyli do ataku.
* * *
Twardokęsek poderwał się, czując na twarzy lekki, chłodny dotyk.
– Zabiła, ich – wybełkotał. – Zabiła, ich wszystkich – Cicho. – Głos był łagodny, kojący. – Już dobrze. Wszystko dobrze.
Ktoś otarł mu ślinę i odsunął z czoła spotniałe włosy. Dopiero wtedy ośmielił się otworzyć powieki. Nigdzie nie dojrzał jadziołka, najwyraźniej już odleciał, nasyciwszy się jego cierpieniem. Za to tuż przed hersztem klęczała chuda, jasnowłosa niewiastka. Olbrzymie błękitne oczy nadawały jej twarzy wyraz nieco zdziwionego dziecka. Z jakiegoś powodu zapragnął podzielić się z nią tym, co zobaczył.
– Bogowie, pomiłujcież, całą wioskę wymordowała, najmniejszych dziatek nie oszczędziwszy – rzekł z trwogą, zupełnie jakby ten mord był czymś odmiennym od zbójeckich pohulanek na trakcie poniżej Przełęczy Zdechłej Krowy. – A jadziołek był jej zausznikiem.
– Nie widziałam żadnych trupów. – Płowowłosa przypatrywała mu się z namysłem. – Nikogo prócz niej – pokazała palcem na Szarkę.
Dobrą chwilę gapił się na wojowniczkę, usiłując sobie przypomnieć, gdzie jest i co się wydarzyło. Wilgotna koszula lepiła mu się do skóry.
– Walczyliśmy ze skalniakiem – wyjaśnił, nie wiedzieć czemu pewien, że wywrze to stosowne wrażenie na nieznajomej.
Nie wywarło.
– Trzeba ją co prędzej przenieść pod dach. – Nieznajoma pochyliła się nad Szarką i wsłuchała w jej nieregularny oddech. – Jest tu nieopodal klasztorek Cion Cerena. Jeśli będziecie krzyczeć dość głośno, odeprą wrota.
– Po co? – Wzruszył ramionami. – I tak zaraz zdechnie.
Niewiastka dobyła z zawiniątka kozik z obłamaną rękojeścią i nieudolnie próbowała ociosywać gałązki z najbliższego krzaka. Twardokęsek przyglądał się jej beznamiętnie.
– Jadziołek opętał mnie – poskarżył się, jakby wypowiedzenie tych słów mogło go obudzić z tego dziwnego snu.
Jasnowłosa obróciła się ku niemu. Coś w jej twarzy było nie tak, jak należy, budziło lęk. Ale wciąż oczadzialy koszmarem nie umiał sobie uświadomić, co.
– Nie – rzekła. – Zaledwie lekko cię skosztował, ale kiedy przyszłam, odleciał precz.
Jakiś ton w jej głosie, cień lekceważenia albo beztroski, ubódł zbójcę niezmiernie.
– Skąd wiesz, babo? – burknął ze złością.
– Bo jestem wiedźmą – odparła, podnosząc na niego wielkie, nabiegłe krwią oczy.
* * *
Wóz podskoczył tak mocno, że tęgi braciszek w brunatnej szacie, przydzielony Zarzyczce na spowiednika, uderzył głową w drewnianą krawędź budy. W litanię do Zird Zekruna wdarło się zduszone przekleństwo i księżniczka z najwyższym wysiłkiem powstrzymała chichot. Nie powinna drażnić kapłana, który i tak nie przyjął dobrze rozkazu towarzyszenia córce Smardza w jej wyprawie na południe. Zapewne przed zwierzchnikami nie zdradził się z niechęcią, ale nie zaniedbywał żadnej okazji, aby wykazać Zarzyczce, na jak wielkie się zdobył poświęcenie i jaką wdzięczność winna mu okazywać za światłe duchowe przewodnictwo. Nie zaniedbywał też starań, aby wdrożyć ją w coraz to nowe modlitwy i praktyki pokutne, a we wnętrzu kolebiastego wozu księżniczka nie znajdowała przed nim żadnej ucieczki.
Dopiero teraz, skazana na niekończące się litanie, nowenny i posty, zrozumiała, jak skutecznie opieka Wężymorda chroniła ją przed zakusami sług Zird Zekruna. W Uścieży nie mieli do niej przystępu bez zgody kniazia, który niewiele sobie robił z grymasów duchowieństwa i pozwalał jej trawić czas na badaniach w Wieży Alchemiczek. Teraz wszystko się odmieniło. Odkąd władca powierzył ją Kierchowi, ponuremu zwierzchnikowi uścieskiego przybytku, nikt więcej nie pytał Zarzyczki o zdanie. Przydzielono jej do posługi milczącą niewiastę, nie jedną z jej własnych służek, tylko świątynną niewolnicę, której nigdy wcześniej nie oglądała na oczy. Na postojach spała w izbie księżniczki, za dnia jednak wędrowała pieszo w pyle obok furgonu, a Zarzyczce towarzystwa dotrzymywał jedynie zażywny braciszek, który nawet nie usiłował skrywać swej odrazy do córki przeklętego władcy.
Orszak wlókł się bocznymi traktami, a choć do ochrony mieli dwa tuziny zbrojnych – dość, by się rozprawić ze zbójecką watahą czy gromadą złajdaczonych najemników – w żadnym razie nie otoczono jej pocztem przynależnym dziedziczce tronu. Księżniczka spędzała dnie w zwyczajnej kolebce, za szczelnie zaciągniętymi zasłonami, aby jakiś przygodny wędrowiec nie rozpoznał jej twarzy. Zatrzymywali się na popas w klasztorach, a gdy ich brakło, w ubogich, odludnych gospodach. Wszelako nawet tam Zarzyczce nie pozwalano zejść do wspólnej izby. Kapłani spiesznie prowadzili ją do alkierza i stawiali pod drzwiami uzbrojonych strażników. Okna zabijano deskami, zupełnie jakby mogła zmienić się w ptaka i ulecieć na swobodę.
Właściwie rozumiała ten niepokój, bo wcześniej nie opuszczała Uścieży i nie podróżowała przez ziemie stanowiące jej dziedzictwo. Z początku, nim minęło pierwsze podniecenie wędrówką, podejrzliwość kapłanów pochlebiała jej po trochu. Teraz jednak czuła wyłącznie zmęczenie. Mięśnie rwały, a kolano, którego nie mogła w wozie dobrze rozprostować, puchło coraz bardziej. Ale Kierch pozostał zupełnie nieczuły na jej prośby o odrobinę wytchnienia.
– Kniaź przykazał mi dowieźć was do uścieskich hawerni i powrócić co prędzej, zatem wypełnię jego rozkaz co do joty bez względu na babskie płacze i dąsy – odpowiadał oschle, a jego mina dawała jasno do zrozumienia, kogo obwinia o całą wyprawę.
Kiedy spowiednikowi przytrafiało się zdrzemnąć i Zarzyczka uchylała ukradkiem zasłony wozu, nieodmiennie widziała ścianę puszczy lub pustkowie bez śladu wieśniaczych sadyb. Jednakże ze strzępów rozmów, pochwyconych czy to w gospodach, czy od zbrojnych, domyślała się, że zbliżają się do żalnickiej granicy. Może nawet minęli ją kilka dni temu, podróżowali bowiem szybko, często zmieniając konie. Wydawało się jej też, że bynajmniej nie zmierzają najbliższą drogą ku Spichrzy i kopalniom. Oczywiście tuż po opuszczeniu Uścieży kapłani odbili na zachód, by trzymać się jak najdalej od Półwyspu Lipnickiego, gdzie od lat tliła się rebelia pod przywództwem stryja księżniczki. Ale potem, zamiast pociągnąć na południe, znów skręcili na zachód. Okolica stawała się dziksza, a wóz księżniczki coraz mocniej kołysał się na wybojach. Nie pytała jednak o nic; nawet jeśli kapłani postanowili wbrew woli Wężymorda zboczyć z drogi, z pewnością nie zdradzą jej powodów tej decyzji.
Wóz zatrząsł się znowu i stanął. Konie szarpnęły raz i drugi, poganiane gromkim głosem wozaka, lecz nie ruszyły z miejsca, widać koło ugrzęzło w wykrocie. Zarzyczka uchyliła zasłonę i opuściła ją zaraz pod karcącym wzrokiem braciszka.
– Módlcie się, pani – burknął, po czym podjął litanię donośniejszym głosem, zapewne aby zagłuszyć naradę.
Posłusznie powtarzała za nim przydomki Zird Zekruna, ale usłyszała, że sam Kierch zawrócił z czoła orszaku i rozkazał zbrojnym wypchnąć wóz z wykrotu. Księżniczka uśmiechnęła się nieznacznie, słysząc, jak tuż po jego odjeździe woje zaczynają wyrzekać na głupotę mnichów, którzy wybrali zapuszczony szlak. Wcześniej nie pozwalali sobie na taką bezczelność, ale dzisiaj wóz grzązł już pięciokrotnie i wraz z narastającym zmęczeniem karność słabła. Na szczęście nadchodził wieczór. Słońce zaszło i chłód się wzmagał. Miała nadzieję, że niedługo się zatrzymają.
Istotnie podróż zabrała im tyle czasu, że kiedy wreszcie dotarli do gospody, zapadła już ciemność.
– Nałóżcie płaszcz – rozkazał szorstko spowiednik, po czym nieomal wypchnął ją na dziedziniec.
Mroczne podwórze rozświetlała jedynie mała latarenka nad wejściem do gospody. Kapłani otoczyli Zarzyczkę ze wszystkich stron i potykającą się co tchu powiedli do środka. We wspólnej izbie zdołała dostrzec jedynie kilka barczystych postaci za stołami wzdłuż ścian. Potem Kierch szturchnął ją bez ceremonii w plecy i zabronił nieobyczajnie strzelać ślepiami. Dwóch zbrojnych schwyciło ją pod łokcie i skierowało ku małym, okutym żelazem drzwiczkom w głębi.
– Precz! – syknął zwierzchnik uścieskiej świątyni, kiedy stanęli na progu alkierza.