– Do kogo należały szachty?
– A cóż ci po tej wiedzy? Jedźmy. Nie ma co tu stać.
– Jedźmy – Reynevan obrócił się w siodle. – Jedźmy, Samso…
Zmartwiał, głos zamarł mu w krtani. Nie było obok ogromnego jeźdźca na wielkim koniu, a gotów był przysiąc, że był, że stał po jego prawicy jeszcze przed momentem. Nie było jednak nikogo.
– Coś mówiłeś? – zagadnął urzędnik. – Reinmarze?
– Jedźmy.
* * *
Pojechali lasami, z biegiem rzeczki Kłodnicy, lewym brzegiem. W dziesięć koni, Reynevan, urzędnik i czterech jego pachołków, czterech zbrojnych Podpalaczy eskorty. Około południa dostrzegli wielką chmurę dymu, wznoszącą się nad ścianą boru na północy, w odległości mniej więcej pół mili.
– To Szarlej – odgadł bez trudu Reynevan. – Drugi obiekt. Owa officina ferraria . W miejscowości Rudki, o ile pamiętam. Duży dym, a więc i huta niemała. Do kogo należała? Ach, prawda, zapomniałem. Nic mi po tej wiedzy.
– Należała do nas. Do Fuggerów.
– Że jak?
– To huta Fuggerów – wzruszył ramionami urzędnik. – Szarlej właśnie podpalił własność Kompanii. Zniszczenia wojenne, Reinmarze, dotykają wszystkich, wszyscy ponoszą straty. Byłoby podejrzane, gdyby Fuggerowie byli wyjątkiem. Hutę mieliśmy zresztą i tak zamknąć, była nierentowna. Dziwnie wyglądasz, Reinmarze. Jakbyś oniemiał. Interesujące. Podobno parasz się wojną już bite pięć lat. I wciąż są jeszcze rzeczy będące w stanie cię zaskoczyć?
– Wciąż jeszcze są. Ale coraz ich mniej.
* * *
– Czemu przypisać – zaryzykował pytanie Reynevan – fakt, że jesteś tu własną osobą? W lasach pełnych wilków i bandytów, wśród wojny i dymów pożarów? Wystawiony na ryzyko, na trudy i niewygody? Opuściłeś twój luksusowy kantor, wstałeś zza biurka, zza którego zwykłeś trząść światem. Dlaczego?
– Za biurkiem – odrzekł po chwili urzędnik – traci się kontakt z prawdziwym życiem. Zza dokumentów przestaje się widzieć realny świat, zza faktur, weksli i akredytyw przestaje się dostrzegać żywego człowieka. Nabiera się rutyny, a rutyna to rzecz zgubna. Nadto, dobrze jest się od czasu do czasu podniecić. Zakosztować przygody i smaku ryzyka. Poczuć, jak krew żywiej krąży w żyłach. Poczuć, jak…
Nie dokończył. Z zagajnika wypadli na nich konni. Niektórzy nosili białe płaszcze. Z czarnymi krzyżami.
Reynevan ledwie zdążył nakręcić windę kuszy, strzelił nie celując, bełt przeszył szyję pędzącego nań konia, koń stanął dęba i runął wraz z jeźdźcem. Inni wpadli na nich, zaczęli rąbać. Obok zakolebał się w siodle cięty mieczem Podpalacz, Reynevan zdążył chwycić jego topór, z rozmachem walnął nim po hełmie jednego z napastników, poprawił, nim konie ich rozdzieliły, widział, jak spod wgniecionego hundsgugla sika krew. W tejże chwili jemu samemu krew obryzgała twarz, jeźdźcy w białych płaszczach z krzyżami bez litości siekli broniących się niemrawo fuggerowskich pachołków. Rąbani Podpalacze jeden po drugim walili się z siodeł na ziemię.
– Żywcem! – krzyknął rycerz w szmelcowanej zbroi, najwyraźniej dowódca. – Żywcem brać!
Urzędnika Fuggerów ściągnięto z konia na ziemię. Na Reynevana skoczyło dwóch, jeden wyszarpnął mu topór. Drugi, młodzik z szeroko otwartymi oczami, usiłował strącić go z kulbaki głowicą miecza. Reynevan wyłuskał mu broń, chwycił oburącz, za jelec i klingę, uderzył pod naramiennik, czuł, jak ostrze przenika oczka kolczugi. Młodzik zakrzyczał, skulił się. Reynevan spiął konia, ale było za późno. Otoczyli go ze wszech stron, schwytali. Jeden z Krzyżaków, nie bacząc na rozkaz brania żywcem, zamierzył się do pchnięcia w gardło. Ale nie pchnął. Nie zdążył.
Rozległ się wrzask, ziemia zadygotała pod kopytami. Na polanę w dzikim cwale wpadli jeźdźcy. Czarni od sadzy Podpalacze, na ich czele Szarlej ze wzniesionym falcjonem.
Raz-dwa było po bitce. Nim zdążyłbyś wymówić Christe redemptor omnium , ostatni z Krzyżaków rył piasek ostrogami w przedśmiertnych skurczach. Inni, ranni, zdali się na łaskę i niełaskę.
– Zdaję się na łaskę – powiedział butnie rycerz w szmelcowanej zbroi, gdy przyprowadzono go przed Szarleja. – Jestem Magnus de Meurs, gość Zakonu Marii Panny. Dam okup…
Szarlej wykonał krótki gest. Jeden z Podpalaczy zamachnął się i grzmotnął rycerza obuchem topora. Głowa pękła jak dynia, na trzy kawałki, każdy poleciał w inną stronę. Słusznie potraktowawszy to jako wskazówkę, Podpalacze wzięli się rżnąć pozostałych jeńców.
Reynevan klęczał obok młodzika, tego, którego pchnął. Czarem Alkmeny zatamował krwotok, zaklęcie poskutkowało natychmiast; ostrze cudem jakimś ominęło ważne elementy układu naczyniowego, nie była uszkodzona ani arteria axillaris , ani arteria brachialis . Reynevan skoncentrował się, zaklęciem zasklepił żyłę pachową. Młodzik pojękiwał, blady jak płótno.
– Odsuńcie się, panie – rzekł, stając nad nimi, któryś z Podpalaczy. – Bym was niechcąc nie skaleczył, gdy go będę dobijał.
– Precz.
– Nie powinien zostać ani jeden świadek – powiedział urzędnik Fuggerów. – Ani jeden. Nie bądź niemądry, Reinmarze. Powściągnij samarytańskie zapędy, nie miejsce i nie czas na nie.
Reynevan zerwał się jak pchnięty sprężyną i trzasnął go pięścią. Urzędnik upadł na wznak, niczym kłoda, z błędnym wzrokiem macał dokoła rękami.
– Niech ci to poprawi smak przygody – powiedział Reynevan, drżąc ze złości. – I niech ci krew żywiej zakrąży. A wy precz. Leczę tu, a wy zasłaniacie mi światło.
– Słyszeliście, co rzekł – pouczył Podpalaczy Szarlej, głosem wielce wymownym i złowróżbnym. – Precz od niego. A wy, panie urzędnik, wstańcie i pozwólcie na stronę. Mamy do pogadania. Zlecenia wykonałem, pora się zrewanżować. Jesteście mi winni pewną informację.
Reynevan odwrócił się, zabrał za szycie i zakładanie opatrunku. Ranny młodzik dygotał, pojękiwał, kurczowo zaciskał powieki.
Jęczał tak przejmująco, że Reynevan zdecydował się znieczulić go kolejnym zaklęciem. Tak silnym, że chłopiec przewrócił oczami i obmiękł.
* * *
Polana opustoszała, Podpalacze odjechali w las. Wtedy wrócił Szarlej. Sam.
– Twoja zapalczywość – powiedział zimno – mogła mnie drogo kosztować. Kto to widział, żeby tak od razu w zęby. Szczęściem nasz Fugger to człowiek interesu, prawdziwy profesjonał. Do tego zdaje się mieć do ciebie słabość.
– Krótko mówiąc – Reynevan wstał, wytarł płótnem ręce – człowiek interesu wydał ci konwój z czarnym furgonem. A gdyby nie wydał, to też wszak straty byś nie poniósł. Nie zarobiłbyś, ale nie stracił. Nie wyjeżdżaj mi tu więc z kosztami.
– Nie rozumiesz, przyjacielu. – Szarlej splótł ręce na piersi. – Nie wiesz wszystkiego. I może i dobrze, zważywszy, iż zamierzasz oblec mniszy habit. Co z rannym? Żyje? Ducha wypuścił? Dogorywa?
– Umrze, jeśli go tu zostawić.
– A ty, już prawie braciszek, takim grzechem sumienia nie obarczysz – odgadł Szarlej. – Dowieziesz go więc do swojaków. A oni cię powieszą. Mają wszak w swych szeregach prawdziwych specjalistów od wieszania jeńców, przybyłych wprost z Malborka.
Zbliżył się, stanął nad rannym. Młodzik skurczył się ze strachu.
– Ktoś ty? Jak się zwiesz?
– Parsifal… – wyjęczał młodzik. – Parsifal… von Rachenau…
– Skąd się tu wzięliście? Gdzie stoją oleśnickie wojska? Jak są liczne? Ilu zbrojnych przysłał wam z pomocą Zakon Panny Marii?
– Zostaw go w spokoju, Szarleju.
– Słuchaj, nomen omen Parsifalu – Szarlej pochylił się nad rannym. – Czuwał dziś nad tobą twój patron, święty Parsifal, czuwał cały święty Okrągły Stół, czuwali święci Jerzy i Maurycy. Jeśli ocalejesz, zapal w kościele parę świec i poproś ojca, by dał na parę mszy. Spotkało cię dziś wielkie szczęście, trafiła się wielka gratka, większa, niżbyś znalazł Graala. Trafiłeś na obecnego tu medyka. Gdyby nie on, miałbyś już gębę i oczy pełne pachnącej wiosennej gleby. Pamiętaj o medyku, Parsifalu. I zmów zań czasem paciorek. Zmówisz?
– Tak, panie…
* * *
Wspólnymi siłami, pchając i ciągnąc, umieścili rannego na siodle, Parsifal von Rachenau stękał przy tym i jęczał jak potępieniec.
Potem Szarlej wziął Reynevana na stronę.
– Od pomysłu – zaczął Szarlej – nie odwiodę cię, podejrzewam. Zapytam więc tylko dla porządku: Nie odłożysz zamiarów? Na termin późniejszy? By wpierw wespół ze mną ograbić czarny furgon?
– Nie.
– Dobrze rozważ. Typ od Fuggerów zdradził mi, na co można liczyć w furgonie. Nie musiałbyś rozglądać się za cudzymi klasztorami. Ufundowałbyś własny i został w nim przeorem. Nie kusi cię to?
– Nie.
– Trudno. Ruszaj zatem. Wskazówka pierwsza: wojska książąt oleśnickich leżą najpewniej na rubieży Pyskowice-Toszek, ale podjazdy będą już w okolicy spalonych Rudek, kierują się na dymy. Tam zawieź Parsifala i postaraj się nie dać złapać.
– Postaram się.
– Wskazówka druga: kieruj się na wschód, ku polskiej granicy, przekrocz Przemszę jak możesz najszybciej. W Polsce będziesz bezpieczniejszy niż na Śląsku.
– Wiem.
– Wskazówka trzecia, tycząca twej przyszłej mniszej kariery. Jeśli naprawdę zdecydujesz się na rzecz tak radykalną, zwróć uwagę na jej praktyczny aspekt. Klasztory, konwenty i zakony nie są bynajmniej otwartymi na oścież przytułkami dla łazików i przybłędów, ani tym bardziej azylami dla przestępców i ściganych prawem wywołańców. Inaczej każdy zbój Madej wykpiwałby się od kary przemieniając w brata Madeusza i drwiłby ze sprawiedliwości za klasztorną furtą. Z własnej praktyki powiem ci, przyjacielu, że dostać się za furtę jest o niebo trudniej, niż się zza niej wydostać. Krótko mówiąc, bez koneksji ani rusz.
– Do czego zmierzasz?
– Ja otóż – oświadczył spokojnie Szarlej – mam, jeśli cię to interesuje, pewne koneksje. W Polsce. Dziesięć mil za Wieluniem…