Rixa zamilkła. Reynevan odchrząknął.
– Co było… potem?
– Rok 1349.
– Czarna Śmierć.
– Jakbyś zgadł. Winnymi wybuchu i szerzenia zarazy byli naturalnie Żydzi, to był żydowski spisek, uknuty dla zagłady wszystkich chrześcijan. Toledański rabin Peyrat, musiałeś o nim słyszeć, rozsyłał po całej Europie emisariuszy, by zatruwali studnie, źródła i ruczaje. Wzięto się więc za karanie trucicieli. Szeroko zakrojone. Było sporo moich krewniaków wśród sześciu tysięcy żywcem spalonych w Moguncji i wśród dwóch tysięcy spalonych w Strasburgu, byli moi wśród ofiar masakr w Bernie, Bazylei, Freiburgu, Spirze, Fuldzie, Regensburgu, Pforzheim, Erfurcie, Magdeburgu i Lipsku, w innych spośród trzystu eksterminowanych wówczas w Niemczech żydowskich gmin. Byli moi wśród zamordowanych w Bazylei i w Pradze, a także w Nysie, Brzegu, Górze, Oleśnicy i Wrocławiu. Zapomniałam ci bowiem powiedzieć, że spory odłam mojej rodziny zamieszkiwał już podówczas na Śląsku. I w Polsce. Tam miało być lepiej. Bezpieczniej.
– Było?
– W sumie tak. Ale później, gdy zaraza ucichła. Ot, jeden pogrom we Wrocławiu w 1360. Był pożar, obwiniono Żydów, zatłuczono lub utopiono w Odrze kilkadziesiąt osób, z mojej rodziny wszystkiego dwie. Nieco poważniej było w Krakowie, w roku 1407, we wtorek po Wielkanocy. Znaleziono zabite chrześcijańskie dziecko, oczywiście celem pozyskania krwi, niezbędnej wszak do wypieku paschalnych chlebków. Winnymi są więc oczywiście Żydzi, wątpliwości co do tego rozwiewają księża z krakowskich ambon. Podjudzony w kościołach motłoch rzuca się wymierzać karę. Kilkuset Żydów traci życie, kilkuset zostaje zmuszonych do ochrzczenia się. Tym to sposobem, uważaj dobrze, dwa lata później przychodzę na świat jako chrześcijanka, z ochrzczonych mamy i taty. Obmyta wodą chrztu otrzymuję imię Anna, na cześć świętej, której krakowski kościół poszedł w 1407 z dymem, podpalony z rozpędu przez rozswawolonych krakowiaków. Anną na szczęście zwę się niezbyt długo, bo w 1410 rodzina ucieka z Polski na Śląsk, do Strzegomia, i wraca, o, judaica perfidia! , do wiary mojżeszowej. W Strzegomiu zamieszkuje kilku krewniaków, a łącznie żyje tam sto czterdzieści osób naszego wyznania. Siedemdziesiąt trzy z nich, wśród nich mój ojciec, Samuel ben Gerszom, tracą życie w pogromie roku 1410. Powód? Dęcie w szofar na Rosz Ha-Szana uznane zostało za sygnał do ataku na chrześcijan. Matka z siostrami ojca i ze mną, rocznym dzieciakiem, ucieka do Jawora. Tam, w roku 1420, mając lat jedenaście, mój drugi pogrom oglądam już sama, własnymi oczyma. Uwierz, niezapomniane to wrażenie.
– Wierzę.
– Ja się nie użalam – gwałtownie uniosła głowę. – Przyjmij to do wiadomości. Nie rozczulam się ani nad sobą, ani nad współplemieńcami. Ani nad Jerozolimą, ani nad świątynią. Uwene Jeruszalaim ir hakodesz bimhera wejameinu! Słowa znam, ich znaczenie mi umyka. Nad rzekami Babilonu siedzieć i płakać nie myślę. Nie oczekuję współczucia od innych, o tolerancji nawet nie wspominając. Pytałeś jednak, czy to miało wpływ. Ano miało. Za pewne rzeczy lepiej się nie brać, jeśli się boisz, jeśli paraliżuje cię lęk przed skutkami, przed tym, co się może stać. Ja się nie boję. Przez pokolenia kumulowałam odwagę… Nie, nie odwagę. Odporność na strach. Nie, nie odporność. Niewrażliwość.
– Rozumiem.
– Wątpię. Śpijmy. Jeśli twój specyfik podziała, wyruszymy skoro świt. Jeśli nie podziała, też.
* * *
Zjazd rodzinny w Sterzendorfie przebiegał nad podziw spokojnie i składnie. W podziwu godnym tempie i pomyślnie załatwiono wszystkie niemal sprawy, jakie były do załatwienia. Zasługa, jak się wydawało, należała się za to całkowicie dwóm przewodniczącym zjazdu, którymi jednogłośnie obrano Henryka Landsberga, kanonika kolegiaty niemodlińskiej, oraz rycerza Apeczkę, seniora rodu Sterczów. Bez oczekiwanych kłótni załatwiony został tedy spór o miedzę, jaki od lat czterech wiedli Henryk „Żuraw” von Baruth i reprezentowany przez burkliwego mnicha klasztor w Namysłowie. Nie doszło do oczekiwanej przez wszystkich dzikiej awantury pomiędzy Moroldem von Stercza i Lanzeletem von Rachenauem, zwaśnionymi oszukańczą jakoby transakcją zakupu bydła. Gładko poszło z Hrozwitą von Baruth i Beatryczą von Falkenhayn, skłóconymi skutkiem wzajemnego zelżenia się paskudnymi słowy. Przyjął przeprosiny cześnik Bertold de Apolda, od lat wściekły na Tomasza Eichelborna za niedotrzymaną umowę pożenienia dzieci. Ta ostatnia sprawa mocno, ale to mocno zaniepokoiła Parsifala von Rachenaua. Parsifal przybył na zjazd wraz z ojcem, panem Tristramem von Rachenauem, a ojciec jął się natychmiast wzajemnych grzeczności z Albrechtem Hackebornem, panem na Przewozie. Nie było tajemnicą, że pan na Przewozie zabiega o koneksję z Rachenauami i prze ku temu, by wydać swą córkę Zuzannę za Parsifala właśnie. Parsifala zaś Zuzanna Hackeborn zupełnie nie pociągała. Parsifal, ilekroć trafiła się okazja myśleć, myślał głównie o jasnowłosej Ofce, córce Henryka Barutha ze Studziska. Ofka była zresztą obecna na zjeździe, wraz z pozostałymi dziewczętami usadzona przez opiekunki w damskiej świetlicy i zmuszona do wyszywania na bębenku.
Dwa dni zjazdu minęły jak z bicza strzelił, pozostała tylko jedna sprawa, sprawa trudna, która poważnie poróżniła rody Bischofsheimów i Sterczów. O ugodzie, wydawało się, nie było co nawet marzyć. Ale kanonik Henryk i Apeczko Stercza, przewodniczący, nie od parady mieli głowy. Dla uspokojenia atmosfery kanonik odmówił długą i nudną modlitwę po łacinie, Apeczko zaś zaproponował odbycie tryzny żałobnej za spokój dusz krewniaków i druhów poległych w stoczonych w obronie wiary bojach z husytami, w szczególności Heinemana Barutha, Gaweina Rachenaua, Reinharda Bischofsheima i Jencza Knobelsdorfa, zwanego Puchaczem. Uroczystości żałobne potrwały dzień i noc, wznowienie zaś obrad przyszło wstrzymać do czasu, aż żałobnicy dojdą do zmysłów.
Parsifal Rachenau w popijawie udziału nie wziął, młodym nie pasowanym tego co prawda nie zabraniano, ale też i nie zachęcano ich. Parsifal wolał zatem udać się na obchód wałów i stajni. Nagle ku ogromnemu zdumieniu spostrzegł swego druha, Henryka Barutha, zwanego Szpaczkiem, szparko idącego w jego stronę i wiodącego…
Swą kuzynkę. Jasnowłosą Ofkę von Baruth.
– Prezentuję – wysapał zdyszany Szpaczek, mrugając przy tym znacząco – mego druha i towarzysza broni, Parsifala von Rachenaua, syna pana Tristrama z Bukowa. Powiadam ci, Ofka, trudno o dzielniejszego niźli on. Jam, nie chwalęcy się, też przeciw Czechom wojował, ba, z czarownikami i czarownicami sprawę przyszło mieć… Ale on! Nie uwierzysz! On przeciw hordom heretyka Ambroża stawał pod Nachodem, samowtór ze mną przeciw stu. A na murach Kłodzka, ha, nie uwierzysz, dziewczyno! Choć ranion i krwią spływający, nieustraszenie odpór dawał kacerzom, którzy Kłodzko szturmowali. Sam pan Puta z Czastolovic głowę mu potem ścisnął!
Na policzki Parsifala uderzył karminowy rumieniec. I nie szło nawet o to, że Szpaczek łgał jak z nut. Parsifal po prostu nie mógł nie rumienić się na widok panny, jej wielkich orzechowych oczu i zadartego, usianego piegami nosa. Były to najpiękniejsze piegi, jakie Parsifal widział w życiu.
– Zostawiam was – rzekł szybko Szpaczek. – Pogawędźcie sobie. Ja ważne rzeczy mam na głowie.
Zostali sami. A Parsifal, który jeszcze przed minutą gotów był odwdzięczyć się druhowi koniem z rzędem, teraz czuł, że chętnie rozkwasiłby mu nos. Choć bardzo chciał, nie mógł się bowiem przełamać i wydobyć z siebie słowa. Pewny, że panny użyczają ucha tylko gładkiej mowie trubadurów i błędnych rycerzy, czuł się teraz jak ostatni dureń.
Wiał ciepły wiatr, w fosie zapamiętale kumkały żaby.
– Byliście ranni, tak? – przerwała okropną ciszę Ofka, marszcząc piegowaty nos. – Pokażcie, gdzie.
– Nie! – Parsifal aż podskoczył.
– Nie lza – dodał szybko – się przechwalać. Chwalipięta rycerskiego pasa nie godzien.
– Aleście się bili?
– Biłem.
– Tedy odważniście? Śmiali?
– Nie godzi się chwa…
– Obaczym, czyście tacy śmiali. – Ofka schyliła się nad fosą. – O! Złapcie dla mnie tę żabę.
– Żabę?
– Przecież mówię. Tę wielką. Dziękuję. A teraz zjedzcie ją.
– Co?
– Zjedzcie ją. Obaczym, czy wam śmiałości starczy.
Parsifal ścisnął żabsko w pięści. Zamknął oczy. I otworzył usta.
Ofka von Baruth chwyciła go za rękę, wydarła żabę i wrzuciła ją do wody. I poczerwieniała jak wiśnia.
– Wybaczcie, proszę – schyliła głowę. – Nie tak chciałam… Wcale nie tak. Prawie o mnie mówią, żem płocha…
– Nie jesteście… – przełknął ślinę Parsifal. – Nie jesteście płocha, pani. Jesteście…
Ofka uniosła głowę. Jej orzechowe oczy zrobiły się jeszcze większe, niż były.
– Jesteście piękna.
Ofka patrzyła nań długo. A potem uciekła.
Zjazd wznowiono, nierozstrzygalny, zdało by się, spór Bischofsheimów ze Sterczami zakończono wreszcie ugodą. Parsifal słuchał piąte przez dziesiąte. Był w innym świecie. Śnił na jawie.
– My, Henryk Landsberg, scholastyk kolegiaty niemodlińskiej, wszystkim wyznawcom Chrystusa, do których dotrze ten dokument, zaświadczamy, iż Burchard Mencelin, zarządca należącego do pana Guntera von Bischofsheima majątku w Niwniku, pozbawiony został życia przez Dietera Haxta, armigera pana Wolfhera von Stercza. Za zbrodnię tę pan von Stercza i Dieter Haxt zgodzili się uiścić na rzecz rodziny zabitego kwotę pokutną w zatwierdzonej przez świadczących panów rycerzy wysokości czterdziestu grzywien. Sumę pięciu grzywien otrzyma nadto parana kościoła w Niwniku. Wezwany do pomocy chirurg nie otrzyma nic, jako że pomoc ni żadnego skutku nie przyniosła. Na znak ugody wzniesiony zostanie na miejscu zbrodni krzyż pokutny kosztem wzmiankowanego armigera Haxta, na którym to krzyżu wykute będzie narzędzie zbrodni, czyli topór. Tym samym przychodzi do zgody między sprawcą zbrodni a rodziną zamordowanego, jako też wzmiankowanymi panami rycerzami. Działo się szóstego dnia czerwca w roku Łaski tysiąc czterysta dwudziestym dziewiątym.
– Parsifal! Mówię do ciebie! Śpisz czy co?
Poderwał głowę, wyrwany z głębiny marzeń. I struchlał. Wyraźnie rozgniewany ojciec był w towarzystwie dwóch rycerzy, starszego i młodszego. Młodszego, z twarzą kanciastą i ozdobioną białą szramą, Parsifal nie znał. Starszym był szlachetny Albrecht von Hackeborn, pan na Przewozie, rodzic Zuzanny. Jestem zgubiony, przemknęła Parsifalowi przez głowę spłoszona myśl, już po mnie. Zaraz mnie zaręczą. I wnet zaślubią. Żegnaj, piękna Ofko…