Dowódca podjazdu, chudogęby wąsacz, zmierzył Biedrzycha i kompanię złym spojrzeniem. Prowadzony przy koniu odwrócił głowę. A Reynevan mimowolnie otworzył usta.
Jeńcem był Bruno Schilling. Czarny Jeździec, renegat, dezerter z Roty Śmierci.
Rozpoznał Reynevana natychmiast. W oczach zapalił mu się błysk, zły błysk, twarz ścięła się i skurczyła w grymas, jakiego Reynevan nie widział u niego wcześniej, ani razu, ani podczas podróży znad Olzy, ani podczas sześciu dni przesłuchań na Sowińcu. Natychmiast pojął, co ten grymas oznaczał.
– To husyci! – wrzasnął Schilling, targając powrozem. – Oni! Ci ludzie! To husyci! Czescy szpiedzy! Hej! Nie słyszycie, co mówię?
– Czego? – spytał opryskliwie dowódca podjazdu. – Że co niby?
– To są husyccy szpiedzy! – Schilling aż się opluł. – Wiem, bo znam ich! Mnie więzicie, chociażem niewinny! A ci to prawdziwi złoczyńcy! Aresztujcie ich! Zakujcie w kajdany!
Spytek z Melsztyna zbladł i zaciął zęby, ręka Siestrzeńca momentalnie skoczyła ku rękojeści. Biedrzych oczami dał sygnał swym Morawianom. Szarlej zdjął czapkę, wystąpił.
– A to ci dopiero frant – rzekł wesoło. – Wyszczekanego złodziejaszka ułowiliście, panowie wojacy, nie ma co! By własnej bronić skóry, innych się bierze oczerniać. A dajcież mu tam w Pszczynie baty, panie oficyjerze, nie poskąpcie plag takiemu synowi! Niechaj wie, jak oszczercom bywa!
– A wy – szczeknął wąsacz – co za jedni?
– Jesteśmy kupcami z Elbląga – oświadczył spokojnie Biedrzych ze Strażnicy. – Powracamy z Węgier…
– Tacy z was kupcy, jak z nas zakonnice.
– Zaręczam…
– Kłamie! – wrzasnął Schilling. – To husyta!
– Zamknij gębę – powiedział wąsacz. – Wam zaś, moiściewy, przyjdzie się jednak z nami do Pszczyny pofatygować, tamój już zwierzchność rozbierze, ktoście tacy, kupcy czy łże-kupcy. Petzold, Mladota, z koni, przetrząśnijcie im uki i łuby. I odbierzcie broń.
– Panie dowódco – Biedrzych lekko odsunął połę płaszcza, znacząco poklepał wiszącą u pasa pękatą kaletę. – może się jakoś dogadamy?
Wąsacz podprowadził konia bliżej, spojrzał na nich z góry. Po czym wykrzywił chudą gębę w pogardliwym uśmiechu.
– W Pszczynie – wycedził – za heretyków lepiej płacą. A że łapówkę dajesz, toś heretyk pewny. Pójdziesz w pęta. A twój mizerny mieszek i tak będzie nasz.
– Bóg widzi – wzruszył ramionami kaznodzieja – żem tego nie chciał.
– Czegoś nie chciał?
– Tego.
Biedrzych chwycił podaną kuszę, płynnie podrzucił kolbę do policzka. Szczęknęła cięciwa, wystrzelony z bliska bełt zmiótł wąsatego z konia.
– Bij!
Spytek z Melsztyna ciął jednego z żołdaków mieczem, Siestrzeniec wpadł na pozostałych, rąbiąc i dziabiąc na przemian mieczem i czekanem. Najemnicy skoczyli na nich z wrzaskiem, pochylając włócznie i wywijając toporami. Trzech spadło z koni, trafionych bełtami z kusz Morawian i polskich giermków, czwarty plasnął w kałużę postrzelony przez Szarleja. Reszta wpadła na nich, wrzeszcząc bojowo. I wtedy uderzył Samson.
Olbrzym chwycił wykonaną z przepołowionego pnia ławę, uniósł ją, jakby nic nie ważyła, choć ważyła. I jak cyklop Polifem miotał głazy w okręt Odyseusza, tak Samson Miodek miotnął ławą w konnych pszczyńskich najemników. Z lepszym niż Polifem skutkiem. Czyniąc straszliwy pogrom wśród ludzi i zwierząt.
Reynevan, zwinnie lawirując z boju, rzucił się ku Schillingowi. I zobaczył coś niewiarygodnego.
Renegat uczepił się kubraka konnego, który go prowadził, zwlókł go na ziemię. Konny, wielki chłop, nie dał się przewrócić, odtrącił Schillinga i pchnął go nożem. Schilling uniknął pchnięcia lekkim obrotem i przechyleniem korpusu, gwałtownym ruchem barku przegiął rękę żołdaka, mocno wypchnął bark do przodu, wbijając atakującemu własny nóż w gardło. Błyskawicznie przeciął więzy na przegubach o wiszący u siodła topór, wskoczył na siodło, poderwał konia do cwału.
I byłby uciekł, gdyby nie myśliwska kusza z niemiecką windą, wykonana w Norymberdze, wyeksportowana do Krakowa, przewieziona na Morawy, do Odr, gdzie Szarlej nabył ją od polskiego przemytnika broni za wcale nie wygórowaną cenę czterech węgierskich dukatów. Reynevan oparł łoże o płot, spokojnie wycelował i strzelił. Trafiony bełtem w zad koń zakwiczał i wierzgnął szaleńczo, Schilling wyleciał z siodła jak z procy i unurzał się w kupie mokrych trocin. Reynevan dopadł doń z dobytym z cholewy nożem. Renegat zerwał się jak kot, błysnął własnym ostrzem. Zwarli się w serii cięć, pchnięć i uderzeń.
Schilling znienacka pchnął z wypadu, doskoczył, rozcapierzonymi palcami lewej ręki godząc w oczy. Reynevan ocalił wzrok, odwodząc głowę w uniku, odskoczył przed szerokim cięciem. Drugie cięcie sparował klingą, aż iskry poszły. Schilling kopnął go, jednocześnie bijąc nożem z góry. Reynevan zdążył się zasłonić, ale to była finta. Renegat obrócił nóż w dłoni i ciął go w udo. Gdy targnął nim ból, Reynevan zgubił się na moment. Schillingowi to wystarczyło. Zawinął się płynnym obrotem i chlasnął go w ramię.
– W lutym – zasyczał, przygarbiony – uszedłeś z życiem, bo byłem chory. Ale już wyzdrowiałem.
– Zaraz znowu zachorujesz…
– Wtedy tylko ucho ci nakarbowałem. Teraz wykrwawię jak świnię. Jak twojego brata.
Skoczyli ku sobie, tnąc i dźgając. Reynevan sparował wredne pchnięcie, uderzył Schillinga łokciem w twarz, poprawił z obrotu pięścią, kopnął w goleń, obrócił nóż i dziabnął z góry, z całej siły. Chrupnęło, ostrze weszło po jelec. Renegat szarpnął się, odskoczył. Popatrzył na sterczącą z obojczyka rękojeść. Uchwycił ją, jednym płynnym ruchem wyciągnął nóż z rany. I odrzucił za siebie.
– Wcale nie bolało, ha, ha – powiedział wesoło. – A teraz flaki z ciebie wypruję. Wyciągnę z ciebie kiszki i owinę ci je wokół szyi. I tak zostawię.
Reynevan cofnął się, potknął, upadł. Schilling skoczył, wrzeszcząc triumfalnie. Szarlej wyrósł jak spod ziemi i ostro ciął go falcjonem przez brzuch. Renegat zakasłał, spojrzał na buchającą krew, uniósł nóż. Szarlej ciął go jeszcze raz, tym razem przez prawy bark. Krew siknęła na sążeń w górę, Schilling padł na kolana, ale noża nie wypuścił. Szarlej ciął jeszcze raz. I jeszcze raz. Po drugim razie renegat upadł. Po trzecim zupełnie przestał się poruszać.
– Terra sit ei levis – powiedział Biedrzych, żegnając się znakiem krzyża. – Niech mu ziemia i tak dalej. Aż się boję pytać… Znaliście go?
– Przelotna znajomość – odrzekł Szarlej, wycierając głownię.
– I już nieaktualna – dodał Reynevan. – Skreślamy go z listy znajomych. Dzięki ci, Szarleju. Mój brat z zaświatów też ci dziękuje.
– Tak czy siak – Biedrzych skrzywił się, oglądając skaleczoną dłoń – to nie kto inny, a ów znajomy ma na sumieniu pszczyńskich wojów, których doczesne szczątki są właśnie topione w gnojówce. Gdyby nie on, wyłgalibyśmy się bez bitki. Teraz zaś trzeba nam stąd wiać i to chyżo. Medyku, możesz opatrzyć mi rękę?
– Jedną chwilę – Reynevan ściągnął kubrak i przesiąkniętą krwią koszulę. – Wytrzymaj jeszcze. Wezmę tylko igłę i nitkę. Muszę się w paru miejscach pozszywać.
* * *
Jechali, nie żałując koni. Reynevan nie był jedynym, którego zszyto, a który teraz kurczył się w siodle, posykiwał i klął. Lekką ranę w udo odniósł w walce z pszczyńskimi najemnikami Spytek z Melsztyna, jeden z Morawian dostał w żebra, dość mocno oberwał po czuprynie giermek Siestrzeńca. Wszyscy trzymali się jednak w siodłach. Pojękiwali, postękiwali, ale tempa nie zwalniali.
– Biedrzych? Jak twoja ręka?
– To drobiazg. Prosiłem o opatrunek, by nie poplamić krwią spodni. To nowe spodnie.
– Byłeś już kiedyś ranny? Żelazem?
– Pod Brzecławiem, w dwudziestym szóstym, węgierską spisą w goleń. Dlaczego pytasz?
– Tak sobie.
* * *
– Schilling… – zdecydował się poruszyć ponurą kwestię Reynevan. – Jeśli Schilling znalazł się tutaj, to znaczy, że uciekł z więzienia. To zaś może oznaczać… Może oznaczać, że Horn…
– Nie – przerwał natychmiast demeryt. – Nie wierzę. Horn nie dałby się zaskoczyć. Swoją drogą…
– Trzeba będzie sprawdzić – dokończył Reynevan. – Zajrzymy na Sowiniec. Zaraz po tym, jak wrócimy do Odr.
– To już niedługo – rzekł spokojnie Samson Miodek. – Trzy, najwyżej cztery dni.
– Samsonie?
– Nasz komendant znowu zmienił kierunek. Od godziny wiedzie nas na południe. Prościutko do Bramy Morawskiej. Lada moment zobaczymy Skoczów.
Reynevan bardzo paskudnie zaklął.
* * *
– Tak jest, przyznaję – ostro zaatakowanemu Biedrzychowi nie drgnęła nawet powieka. – Celowo wprowadziłem was w błąd. Nigdy nie miałem zamiaru jechać do Zatora.
– Kolejna próba – warknął Reynevan – mojej lojalności? Tak? Wiem, że tak!
– Jeśli wiesz, to po co pytasz?
W zarośniętym grubą warstwą rzęsy leśnym bajorze kumkały, obłapiając się, tysiące żab.
– Trzeba przyznać – rzekł Szarlej – że potrafisz zadziałać na nerwy, Biedrzych. Masz w tym kierunku nieprzeciętne talenty. Tym razem udało ci się rozjuszyć nawet tak spokojnego człeka jak ja. I obiłbym ci gębę jak amen w pacierzu, gdyby nie wstyd przed obcokrajowcami.
– Ja zaś – wycedził obcokrajowiec Siestrzeniec – poczułem się waszym krętactwem osobiście dotknięty. Szczęście wasze, mości Biedrzychu, że was duchowna sukienka broni. Inaczej na udeptanej ziemi nauczyłbym was moresu. I kości porachował.
– Tam, w Zatorze – wtrącił się zapalczywie Spytek z Melsztyna – czekają pan Szafraniec i pan z Oporowa! Mieliśmy wieść ich na Morawę i ochraniać w drodze! Hetman Prokop ślubił polskiemu poselstwu asystę i eskortę! My zaś daliśmy słowo rycerskie…
– Pan podkomorzy krakowski – Biedrzych splótł ręce na piersi – i pan podkanclerzy koronny są już w drodze do Odr, zapewne dotrą tam przed nami. Prowadzą ich zaufani ludzie, a ochrona im niepotrzebna. Teraz, gdy Jan z Kravarz przeszedł był na Kielich i sprzymierzył się z Taborem, drogi tam są bezpieczne. Dość tedy tego gdakania, panowie. Na koń i w drogę!