Литмир - Электронная Библиотека

– Od dawna nosiłem się z tym zamiarem. – Pomurnik odrzucił ożóg, stanął nad altarystą. – Od dawna zbierałem się przetrzepać ci skórę, ty szczurze, ty kanalio w sutannie, ty zakłamany klecho. Ale czasu nie było, aż do dzisiaj. Potraktuj to jako zadatek. Na poczet tego, co dostaniesz od biskupa. Gdy się wreszcie dowie, że donosisz nań inkwizytorowi Hejnczemu.

Ojciec Felicjan załkał rozdzierająco.

– Ode mnie, jeśli cię to uspokoi, biskup się nie dowie – mówił dalej Pomurnik, poprawiając mankiety. – Bo to nie mój interes. Mój interes jest w czymś innym… Szpiegujesz dla Inkwizycji, a ja chcę wiedzieć… Ejże, bratku? A cóż to od ciebie tak nagle strachem powiało? Czyżbyś miał jeszcze coś do ukrycia?

– Wszystko powiem! – zaszlochał Felicjan. – Wyznam jak na spowiedzi! Ja nie po dobrej woli! Zmusili mnie! Napadli… Pobili! Pod groźbą kazali… Jeśli zdradzę, zginąłem… Mówić o tym nie mogę…

Pomurnik zgrzytnął zębami. Chwycił duchownego za kołnierz, poderwał, przycisnął do kadzi na ryby. Przydusił kolanem.

– Nie możesz? – wysyczał. – No to sprawimy, byś mógł.

Chwycił altarystę za nadgarstek, wywarczał zaklęcie. Zasyczało, zadymiło, ojciec Felicjan skurczył się, twarz mu poczerniała, a dziki wrzask wstrząsnął aż posadami dworca. Pomurnik nie puszczał, dopóki nie zaśmierdziało palonym mięsem. Uwolniony wreszcie altarysta padł na kolana, zanosząc się szlochem, hołubił przy brzuchu poparzoną rękę.

– Łapsko – Pomurnik wyprostował się – posmarujesz maścią i za parę tygodni będzie jak nowe. Ale krocze, o, krocze wyleczyć naprawdę trudno. Gadaj, sukinsynu, nim przypalę ci jaja. Miłe ci one? Zależy ci na nich? Darzysz je sympatią? No to powiesz mi teraz wszystko. Niczego nie zataisz. Słóweczkiem nie skłamiesz.

I ojciec Felicjan, łkając, płacząc i smarcząc, powiedział wszystko. Niczego nie zataił i w niczym nie skłamał.

– Był to… – dokończył łamiącym się głosem. – Reinmar z Bielawy… Heretyk wyklęty… Pod czarem się krył, alem po głosie poznał… Bił mnie, katował… Groził śmiercią…

– Inkwizytor Grzegorz Hejncze – zrekapitulował Pomurnik – ten, któremu donosisz, porwał i więzi gdzieś sekretnie pannę, znaną jako Jutta de Apolda. Reynevan Bielawa kazał ci wywiedzieć się, gdzie jest więziona. W jaki sposób ma z tobą nawiązać kontakt? Kim byli jego wspólnicy?

Ojciec Felicjan rozpłakał się. Tak rozpaczliwie, że Pomurnik uwierzył w jego niewiedzę.

– Co już zdążyłeś wyszpiegować?

– Nic a nic… – zachlipał altarysta. – Bo i jak? Toć ja ino robak… Gdzież mnie do sekretów Inkwizycji?

– Jesteś inkwizytorskim szpiclem. Znaczy, Hejncze darzy cię jakimś tam zaufaniem.

– Robak nędzny jestem…

– A jesteś, jesteś, bez dwóch zdań – Pomurnik spojrzał nań z pogardą. – Słuchaj no więc, robaku. Szpieguj dalej. Jeśli wyszpiegujesz miejsce uwięzienia Apoldówny, doniesiesz mi o tym. Jeśli Bielawa lub jakiś jego kamrat skontaktuje się z tobą, doniesiesz także. Jeśli sprawisz się dobrze, to w nagrodę hojnie podreperuję twą robaczą egzystencję, nie pożałuję grosza. Ale jeśli mnie zawiedziesz lub zdradzisz… Wtedy, robaczku, nie skończy się na jednym małym przysmażeniu. Piędzi zdrowej skóry na tobie nie zostawię. Precz tedy, do dzieła, dalejże na przeszpiegi. Jazda, już cię tu nie ma.

Altarysta zemknął chyłkiem, tuląc rękę do piersi. Ani razu się nie obejrzał.

Pomurnik patrzył mu w ślad. I odwrócił się, czując czyjś wzrok, lepiący mu się do karku.

Przy kamiennych schodkach stała dziewczyna. Na oko szesnastoletnia. W męskim watowanym wamsiku i zawadiackim berecie z piórami. Jej drapieżnie zadarty nos niezbyt pasował do blond loczków, zaróżowionej buzi i ust laleczki. Nie pasował. Ale nie szpecił.

Słyszała, pomyślał Pomurnik, odruchowo sięgając po ukryty w rękawie nóż. Widziała i słyszała wszystko. Nie uciekła, bo strach ją sparaliżował. I teraz jest świadkiem. Całkiem zbędnym świadkiem.

Dziewczyna zbliżyła się wolno, wciąż wpijając w niego oczy. Ocienione długimi na pół cala rzęsami oczy o barwie toni górskiego jeziora. W oczach tych, Pomurnik dostrzegł to nareszcie, malował się nie strach, lecz zachwyt tym, co zaszło. Zachwyt oraz dzika, szalona, emanująca feromonami fascynacja. Sam się sobie dziwiąc, poczuł, że fascynacja zaczyna się udzielać i jemu.

– Pokrewna duszyczka – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Odziana jak chłopczyk.

Douce von Pack podeszła jeszcze bliżej. Strzepnęła długimi rzęsami.

Dopadł jej jak jastrząb. Obrócił, pchnął na beczkę, chwycił za kark, przegiął gwałtownie. Beret zjechał Douce na oczy. Pomurnik wpił palce w blond loczki, zdarł z pośladków wełniane braccae i bieliznę, przywarł do dziewczyny silnie. Douce dygotała z podniecenia. A potem krzyknęła. Głośno.

Ból i namiętność były w tym krzyku.

* * *

– Coś się szykuje – powtórzył, mnąc czapkę, Grajcarek. – W mieście widziano różnych dziwnych ludzi. Niebezpiecznie wyglądających…

– Mów – zniecierpliwił się biskup. – Wykrztuś-że to, do diabła.

– Na mieście plotkują, że wielu osobom naraził się imć pan Grellenort. Że wielu życzy mu źle. Nawet bardzo źle.

– Nie nowina to dla mnie.

– I jeszcze… – Szpieg zakasłał w pięść. – Wasza dostojność wybaczy, że powiem…

– Wybaczę. Gadaj.

– Mówią, że zjechali do Wrocławia krewniacy… Krewniacy tych, co ich zabito… Pana von Barta z Karczyna… Pana Czambora z Heissensteinu… Bo mówi się na mieście, że to pan Grellenort jest… Jest winnym tych zabójstw…

Biskup milczał, bawił się piórem.

– Wasza dostojność – przerwał ciszę szpieg. – Ja mniemam…

– Hę?

– Należałoby ostrzec pana Grellenorta. Ale wasza dostojność sama już najlepiej wie, co uczynić…

Biskup milczał, bawił się piórem, gryzł wargi.

– Masz rację – odrzekł wreszcie. – Wiem najlepiej.

* * *

U Świętego Jakuba już jakiś czas temu oddzwoniono kompletę, teraz, jak dało się słyszeć, mnisi wzięli się chórem za Salve regina . Lada moment miał rozbrzmieć dzwon późny, pulsus serotinus , lada chwila należało też oczekiwać dzwonów na ignitegium .

Świece w komnacie były pogaszone, nikłe światło dawała gruba, w której dogorywały polana. Czerwony poblask dodawał iście czarodziejskiego uroku gładkiej skórze i szczupłemu ciału Douce von Pack, leżącej obok wśród rozburzonej pościeli. Wsparty na łokciu Pomurnik patrzył na dziewczynę, na jej szeroko rozwarte, wpatrzone w niego oczy. Przypominał sobie inne ognie, inne oczy, inne nagie ciała, inny gwałtowny, elektryzujący bólem seks. Na sabatach i orgiach w górach Harzu, na leśnych polanach Pomorza, w jaskiniach Alpujarras i na pustkowiach Estremadury. Kiedy to ziemia dygotała od łomotu bębnów, a w dartym trelami piszczałek nocnym powietrzu śmigały nietoperze i sowy.

Trupi księżyc zaglądał przez okno.

Niepotrzebnie się z nią związałem. Przywabiłem ją, przyciągnąłem do siebie, to był błąd. Błąd, który trzeba będzie naprawić.

Douce von Pack westchnęła, uniosła się. Pomurnik odruchowo spojrzał na jej szyję, szybko ocenił, jak chwycić i jak przekręcić.

Wystarczyłyby dwa ruchy, pomyślał. I ten błysk skonałby w jej oczach…

Synku, rozbrzmiało mu nagle w głowie. Usiadł na łożu.

Synku, mówiła Kundrie, przyjdź zaraz. Chcę ci coś koniecznie pokazać, coś, co wiąże się z poszukiwaną dziewczyną. Czekam. Przyjdź.

Akurat, pomyślał. Zwyczajnie skończyło się potworzycy aurum potabile . Ale cóż, trzeba będzie pójść. Matka, było nie było.

– Czy coś się stało? – Douce usiadła, odgarnęła włosy z czoła. Ogień z gruby cieniami igrał na jej małych piersiach. Migotał w jej szeroko rozwartych oczach.

– Coś się stało? Wychodzisz?

– Tak. Wrócę późno.

– Zostawiasz mnie samą?

– Ale nie w tej chwili.

Chwycił ją za ramiona. Przycisnął do poduszek. Uległa mu, zmuszona do uległości. I kochali się w zapamiętaniu. W blasku żaru i bladej poświacie trupiego księżyca.

* * *

Stadtluft macht frei , przypomniał sobie Pomurnik, idąc od Mostu Piaskowego w dół ulicy Zamkowej.

Fakt, że we Wrocławiu stale bytowały liczne stwory nocy, nie był dla niego bynajmniej nowością. Minął jednak jakiś czas, odkąd wędrował tu po zmierzchu i czas ten, jak się okazywało, sporo zmienił. Zaiste, konstatował idąc, nie tylko dla Kundrie oddech wielkiego miasta niósł powiew wolności. Nie ona jedna, jak się okazywało, dobrze i swobodnie czuła się we Wrocławiu. Nie jej jednej, jak się okazywało, odpowiadał wielkomiejski habitat.

Zaskoczony przy bramie dzantyr uniósł wydłużony pysk, ewidentnie nie pojmując, jakim cudem Pomurnik go widzi. Wreszcie skrył się w mroku, wygarbiając jak kot i jeżąc sierść.

Pod wylotem rynny siedziało, liżąc zagnojony bruk, kilka urkinów, nadętych w puszyste kule. Zgrzytnąwszy pazurami, zemknął w ciemność zwinny jak jaszczurka rapion. Tuż dalej był skład win, majstrujący przy kłódce łysy gnom w skórzanym kabacie nawet nie podniósł głowy. Jego uzbrojony w łom kamrat obrzucił Pomurnika złym spojrzeniem, zawarczał coś pod nosem, trudno było zgadnąć, pozdrowienie czy obelgę.

W odchodzącym ku ulicy Wąskiej zaułku ostro cuchnęło magią i alchemią – czyli ektoplazmą, saletrą, witriolem, ałunem i winnym wyskokiem. Rynsztok wyraźnie fosforyzował, pełzały w nim esfiliny, zwabione sublimacyjnym odpadem. Tuż opodal, w podcieniach, czaił się garou, rozwinięte zmysły powstrzymały go jednak przed atakiem, w porę wyczuł aurę Pomurnika i wiedział, że lepiej nie próbować. Kilkanaście kroków dalej podobnie zachowała się lamia. Wampirzyca zaczekała nawet, aż Pomurnik się zbliży, a upewniwszy się, że naprawdę ją widzi, pozdrowiła ukłonem, owinęła się w opończę i znikła, szara na tle szarego muru.

Między przyporami kościoła Świętego Ducha siedział kludder, stękając i drapiąc się w brzuszysko. Na maswerkach, sterczynach i pinaklach świątyni szeleściły i trzepotały skrzydła spłoszonych latawców. Tuż za szpitalem Pomurnik dostrzegł na kamieniach błyszczącą smugę świeżej krwi. Wiedziony ciekawością – rzecz w sumie go nie obchodziła – wzmocnił wzrok zaklęciem, przejrzał ciemność. Schylona nad skrwawionym trupem, podrażniona czarem kalkabra wyszczerzyła dwucalowe kły, a włosy uniosły się jej nad głową jak srebrzysta korona. Pomurnik wzruszył ramionami, przyspieszył kroku. Jak dawniej, tak i teraz, okazywało się, niebezpiecznie było chodzić nocą po Wrocławiu.

37
{"b":"89095","o":1}