Литмир - Электронная Библиотека

Hejncze uniósł brwi.

– Jemu ktoś pomaga – stwierdził z przekonaniem Doskonały. – Wspiera go magicznie, pompuje dla niego Moc. Stale. Nie mogliśmy dojść, kto.

* * *

– Wciąż we Wrocławiu? – spytał Pomurnik. – Nie myślałaś nad tym, by się przenieść? Na wieś, dla przykładu?

– Ja lubię Wrocław. – Brunatna twarz neufry rozpłynęła się w parodii uśmiechu. – Nie ma to jak duże miasta. Jak mawiają: Stadtluft macht frei .

– Jednak wieś jest bezpieczniejsza.

– Nie czuję się zagrożona. Przyniosłeś?

Pomurnik sięgnął do sakwy, wydobył duży czworokątny flakon z ciemnego szkła. Gruzłowate i szponiaste palce neufry drgnęły, wydawało się, że wyrwie mu flakon z rąk. Opanowała się, podsunęła kielich, wpatrywała jak urzeczona w powoli napełniający naczynie płyn o lawendowej barwie. Niecierpliwym gestem dała znać, że dość. Chwyciła kielich, zawahała się.

– Ty… się nie napijesz?

– Nie, Kundrie, dziękuję. – Nie chciał jej robić przykrości, wiedział, jak bardzo uzależniona jest od aurum potabile i jak ceni każdą kroplę. – Wszystko dla ciebie.

– Dzięki wielkie, synku, dzięki wielkie. – Neufra, pokonując drżenie dłoni, upiła łyk, jej bursztynowe oczy zajaśniały natychmiast. – Cóż, przejdźmy zatem do rzeczy. Mów, co cię trapi?

Pomurnik westchnął. Lub udał, że wzdycha. Swej prawdziwej matki nie znał. Zmarła w klasztorze u magdalenek w Lubaniu przy jego urodzeniu. Wychowywały go, w kolejności: przytułek, szkoła parafialna, wrocławska ulica. I wreszcie Kundrie. Neufra. Żywiołaczka. Jedna z Longaevi, Odwiecznych.

Swego faktycznego wieku Kundrie nie wyznała Pomurnikowi nigdy, wiadomo było jednak, że we Wrocławiu zamieszkiwała od lat blisko dwustu, pamiętała bowiem najazd tatarski. Pomurnik poznał ją, gdy sam miał siedem. Niezapomniane było to spotkanie. Doszło doń na Rybim Targu, po którym Pomurnik kręcił się, by coś ukraść i złapać kota celem zamęczenia. Kundrie, by móc egzystować wśród ludzi, kryła się pod silnym czarem iluzyjnym. Pomurnik, od maleńkości zdradzający talenty magiczne i moce pozazmysłowe, przejrzał iluzję i zobaczył neufrę w jej własnej postaci. Widok sprawił, że doznał szoku i wpadł w panikę. Coś, co wygląda jak skrzyżowanie spróchniałej wierzby z dwunogim jaszczurem i człapie, roniąc śmierdzące grudki, środkiem Rybiego Targu, to było trochę za wiele jak na siedmiolatka. Nawet takiego siedmiolatka jak Pomurnik.

Siła początkowego wrażenia wpłynęła na moc dalszej przyjaźni. Neufrę, istotę drapieżną i niebywale okrutną, zafascynowało okrucieństwo chłopca. I jego zdolności magiczne. Zrobiła wiele, by je pogłębić, a jej sięgająca korzeni prapoczątków wiedza dawała takie możliwości. Pomurnik był pilnym uczniem. W wieku lat ośmiu był psionikiem, swobodnie używał prostej magii i telepatii, rzucał uroki, psuł żywność i zsyłał choroby. Gdy skończył dziesięć, wprawnie posługiwał się magią wyższą i goecją, za pomocą której nauczył się zabijać. Mając dwanaście, był magiem na tyle biegłym, by móc pojechać po nauki do szkoły Alumbrados, mieszczącej się w Aguilar pod Kordobą. Pojechał tam za pieniądze księcia Konrada z Oleśnicy, podówczas kleryka wrocławskiego. Który to książę i kleryk nagle sobie o Pomurniku przypomniał. Z przyczyn, których Pomurnik nie znał. Ale się domyślał.

Do Wrocławia wrócił w roku 1414. Jako teurg i nekromanta z punktu został zausznikiem Konrada, teraz już katedralnego prepozyta z wielkimi szansami na mitrę biskupią. Którą otrzymał w 1418. Wynosząc – prócz siebie – na szczyty władzy również swego przybocznego czarownika. A Kundrie, neufra, przybrana matka, została zauszniczką utalentowanego pupila. Jego doradczynią. Pomurnik – mimo starań – wciąż był tylko człowiekiem, do tego młodym. I bardzo aroganckim. Talent talentem, ambicje ambicjami, lecz Najwyższe Arkana rodowitych Longaevi wciąż były dlań niedostępne, a do bycia jednym z prawdziwych Nefandi wciąż było mu daleko. Kundrie, żywiołaczka związana z ziemią, umiała moce Longaevi i Nefandi odfiltrowywać. Na użytek Pomurnika. A jeśli Pomurnik nie potrafił mocy wykorzystać, robiła to za niego. Jeśli poprosił. To jest, jeśli przemógł pychę. Wiele go to kosztowało, toteż zwracał się o pomoc rzadko. W sprawach, które rzeczywiście były dlań ważne.

Teraz, Kundrie nie miała wątpliwości, sprawa była ważna. Gdy o niej mówił, gdy relacjonował, głos miał spokojny i zimny. Ale odruchowo ściskał zęby. I pięści. Tak, że aż bielały knykcie.

– Taaak – podsumowała przeciągle, zlizując koloid z warg. – Zalazł ci za skórę ten Reynevan Bielawa, zalazł. Wydrwił, ośmieszył przed biskupem, okrył sromotą, zmusił do ucieczki. I masz słuszność, syneczku, bezwzględną słuszność: jeśli teraz pojmą go lub zabije ktoś inny, ty nie zmyjesz hańby. Więc to ty musisz go schwytać. Własnoręcznie. I sprawić, by pamiętano tylko jedno: jego kaźń. Każ go żywcem obedrzeć ze skóry. Tak, by głowa została przy skórze. To zawsze daje efekt, tak, zawsze daje. Skórę zaś wygarbuj i wystaw na widok publiczny. Na rynku.

Zamilkła, drapiąc pokryty naroślami policzek. Widziała, jak ściska pięści z niecierpliwości i złości. Uśmiechnęła się. Z wystudiowaną złośliwością nauczycielki, mogącej dokuczyć aroganckiemu uczniowi, któremu ubzdurało się, że już nauk nie potrzebuje i obędzie się bez nich.

– No tak – powiedziała z uśmiechem. – No tak. Zapomniałam. Pierwej trzeba tego Reynevana złapać. A z tym idzie jak po grudzie, co? Na przekór wysiłkom, w których wszak nie ustajesz. Na przekór nekromancji, uprawianej w podziemiach pod Świętym Maciejem. A wszak uczyłam, wszak powtarzałam: zaczynać od myślenia, od logiki. Po nekromancję sięgać dopiero wtedy, gdy logika zawiedzie.

– Kundrie – warknął Pomurnik. – Wiem, że jesteś samotna. Że nie masz z kim pogadać i rekompensujesz to sobie przy każdej nadarzającej się okazji. Ale odpuść sobie. Nie przyszedłem tu wysłuchiwać twych łabędzich śpiewów.

Kundrie nastroszyła kolce grzbietowe, ale pohamowała gniew. W końcu smarkacz był jej wychowankiem. Jej synem. Oczkiem w głowie.

– Przyszedłeś – powiedziała spokojnie – a raczej przybiegłeś prosić o pomoc. Nuże więc, proś. Grzecznie.

– Proszę grzecznie bardzo – w ptasich oczach Pomurnika zamigotał ogień. – Bardzo bardzo. Zadowolona?

– Bardzo bardzo. – Neufra znów łapczywie łyknęła z kielicha. – Do rzeczy więc. Zaczynamy od logicznego myślenia. Od postawienia pewnych pytań. Reynevan Bielau, jak wynika z twojej relacji, był we Wrocławiu dwukrotnie, w styczniu i w lutym. Dwakroć zatem lazł lwu w paszczę. Nie jest szaleńcem ani samobójcą. Dlaczego tak ryzykował? Czego szukał we Wrocławiu, co warte było aż takiego hazardu?

– Szukał pomocy. U kanonika Ottona Beessa, swego kumotra.

– Pomocy w czym? Mówi się na mieście, że w grudniu książę Jan Ziębicki uwięził umiłowaną pannę Reynevana, jakąś konwersę od klarysek. Podobno zhańbił ją i kazał zgładzić, oto powód, dla którego pod Wielisławiem oszalały i opętany zemstą Reynevan zakatrupił księcia. Niby więc pannę pomścił, słodką zemstą się nasycił. U boku idących wówczas z rejzą husytów mógłby nasycić się jeszcze bardziej. Jednak samotnie krąży po Śląsku. Dlaczego?

– Bo mniema, że dziewka żyje, uwięziona, i szuka jej – wzruszył ramionami Pomurnik. – Jest w błędzie. Ja też jej szukałem, była mi potrzebna. Nie, nie tylko jako przynęta na Bielawę. Miałem zamiar zmusić ją do zeznań, które potwierdziłyby kacerstwo klarysek z Białego Kościoła. Biskup i inkwizytor Hejncze nie chcieli skandalu, wysłali mniszki na pokutę. A ja chciałem posłać je wszystkie na stos; zdołałbym, mając zeznania Apoldówny. Niestety, nic z tego nie wyszło. Nie znalazłem jej. Ani w Ziębicach, ani w okolicznych zameczkach, w których książę Jan zwykł przetrzymywać swe nie zawsze dobrowolne wybranki…

– Dziewka, mówisz – przerwała Kundrie – była ci potrzebna. A co, jeśli była potrzebna komuś jeszcze? I ten ktoś znalazł ją wcześniej?

Pomurnik milczał. Patrzył, jak dopija collodium złota. Jak odstawia puchar, jak oczy jarzą się jej bursztynowo.

– Nie bądź zadufany, syneczku. Nie lekceważ przeciwników. Nie sądź, że są głupsi. Nie łudź się, że nie potrafią ubiec cię, uprzedzić i przechytrzyć. Wtedy, w Szafuzie, w sprawie z tym Żydem Haddarem, podobny błąd omal nie kosztował cię życia. W obecnym przypadku, mniemam, jest podobnie. Ktoś, kogo zlekceważyłeś, przechytrzył cię i uprzedził. Odgadłszy, że kto ma pannę, ten ma Reynevana… I ma czym Reynevana zaszantażować…

– Pojąłem – uciął Pomurnik, wstając. – Teraz pojąłem, w czym rzecz. Podejrzewałem coś takiego, ale to ty naprowadziłaś mnie na właściwy ślad. Teraz rozumiem, dlaczego Wrocław… Bywaj, matko. Muszę iść i coś załatwić. Zajdę niebawem.

Neufra, nie mówiąc ni słowa, wzrokiem wskazała kielich z lawendową kroplą na dnie.

– Jasne. Przyniosę więcej.

* * *

Odnalazł ojca Felicjana na zapleczu biskupiego dworca, przy kuchni, siedzącego na beczułce i łapczywie wyjadającego coś z glinianej miski. Gdy zobaczył Pomurnika, zakrztusił się i zadławił. Pomurnik nie myślał tracić czasu. Uderzeniem pięści wytrącił altaryście miskę z rąk, chwycił go za odzież na piersi, poderwał, potrząsnął, gruchnął o ścianę z taką mocą, że spadły i posypały się z brzękiem miedziane panwie. Ojciec Felicjan wybałuszył oczy, zacharczał, po czym wykaszlał i wypluł wprost na wams Pomurnika obślinioną resztkę pieroga z grzybami. Pomurnik odwinął rękę i z całej siły strzelił go w twarz, poprawił na odlew, powlókł, wyjącego, na zasłany pierzem i srebrzący się od rybich łusek kuchenny podwórzec. Felicjan rzucił mu się do nóg, ułapił za kolana, cios pięści cisnął nim o ziemię. Usiłował uciekać na czworakach, Pomurnik doskoczył i z rozpędu kopnął go w tyłek. Altarysta runął nosem w kapuściane liście i jarzynowe obierki. Pomurnik wyrwał z rąk oniemiałego kuchcika ożóg, walnął nim Felicjana raz i drugi, potem jął tłuc, gdzie popadło. Altarysta wył, krzyczał i płakał. Dziewki kuchenne i kucharze uciekli w popłochu, porzucając garnki, sagany, kotły i kociołki.

36
{"b":"89095","o":1}