Литмир - Электронная Библиотека

– Siedziałem w lochu – odrzekł spokojnie i cicho Reynevan – tracąc nadzieję, że kiedykolwiek wyjdę. Gryząc się myślą, że moje życie nie miało sensu. Siedziałem długo, w ciemnościach, ślepnąc jak kret. Dulce lumen , powtarzałem sobie słowa Eklezjastesa. I wreszcie dotarło do mnie, wreszcie zrozumiałem. Pojąłem, że to kwestia wyboru. Albo światłość, albo mrok. W więzieniu wyboru nie miałem, teraz mam. Mój wybór to światłość, lux perpetua . Jadę do Czech. Bo myślę, że jeszcze nie wszystko tam stracone. A jeśli nawet, to nie można tego oddać bez walki. Chcę nadać memu życiu sens, nadam, stając do boju. O ideały, o Regnum Dei , o nadzieję. A jeśli Regnum Dei ma zginąć, jeśli nadzieja ma przepaść, to niechaj i ja zginę i przepadnę. Jeśli to wszystko ma ostać się tylko na freskach, to niechaj i mnie na tych freskach namalują.

Szarlej cofnął się o krok.

– Być może liczyłeś – powiedział – że będę cię od tego pomysłu odwodził, prosił i błagał. Otóż nie. Nie będę. Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem, jak mówi twój ulubiony Eklezjastes. Jest czas szukania i czas tracenia, czas zachowania i czas wyrzucania, czas rozdzierania i czas zszywania. Los, Reinmarze, zszył nas ze sobą na ładnych parę lat, na parę lat wrzucił do dziejowego kotła i zdrowo w tym kotle mieszał. Czas rozpruć ten ścieg. Nim nastanie Regnum Dei , chcę ułożyć sobie sprawy tu i teraz, na tym świecie, bo patria mea totus hic mundus est . Nie stanę ramię w ramię z tobą do ostatniego boju, bo nie lubię bojów ostatnich i nie cierpię bojów przegranych, nienawidzę ginąć i przepadać. Absolutnie nie życzę sobie być namalowanym na fresku. Absolutnie nie chcę figurować na liście poległych w rozstrzygającej batalii sił Światła z siłami Ciemności. Tedy przyjdzie się nam pożegnać.

– Przyjdzie. Nie przedłużajmy tego zatem. Żegnaj, Szarleju.

– Żegnaj, Reinmarze. Daj pyska, druhu.

– Daj pyska, przyjacielu.

* * *

Zza okna dobiegał szczęk broni i metaliczny stuk podków na kamieniach podwórca, załoga Niemczy szykowała się do wypadu lub rajdu. Biedrzych ze Strażnicy zamknął okno, wrócił do stołu.

– Cieszę się – powtórzył – że cię widzę. Żywego, wolnego i w zdrowiu. Bo wieść głosiła…

– Mnie też – przerwał Reynevan – cieszy twój widok. I przyjemnie zaskakuje. Całą drogę zastanawiałem się, czy cię jeszcze tu zastanę. Czy aby wzorem Puchały nie sprzedałeś już Ślązakom wszystkich twoich zamków. Razem z ideałami i Bożą prawdą.

– Jak widzisz, nie sprzedałem – odparł zimno director placówek Taboru na Śląsku. – I nie oddałem, choć mocno mnie przyciskali. Mnie na Niemczy, Pardusa na Otmuchowie. Ale połamali zęby i z niczym odeszli.

– Spotkałem się z opinią, że to tylko kwestia czasu. Że nie utrzymacie śląskich zamków bez interwencji Polski i posiłków z Czech. A liczyć podobno na to nie można.

– Niestety – przyznał spokojnie Biedrzych. – Nie można. A zupełnie inaczej wyglądało to cztery lata temu. Zupełnie inaczej. Pamiętasz Szafrańca i jego szumny program? Powrót Śląska do macierzy? Berło Jagiellonów przewodzące wszystkim ludziom linguagii slavonici? Opanowanie międzymorza bałtycko-adriatyckiego? Ruś i Krym? Wielkie plany i gigantyczne zamysły, które biorą w łeb po lekkim uszkodzeniu jednej ikony, niezbyt dobrze zresztą podobno namalowanej.

– Polacy – podjął – gdy im przeszła złość po Częstochowie, chętnie widzieli Czapka u swego boku w walce z Krzyżakami, ale nam na Śląsku pomocy nie dali i nie dadzą. Po Częstochowie nawet Szafrańcy przygaśli, spuścili z tonu nawet Spytek z Melsztyna, Siestrzeniec i Zbąski. Jesteśmy tu sami. Nie ma Korybutowicza, Wołoszek siedzi jak mysz pod miotłą. A Czechy…

– Mów, słucham.

– W Czechach – powiedział po chwili kaznodzieja – jest źle z naszą sprawą. Po wiktorii domażlickiej Prokop miał serię wpadek. Przegrał parę bitew, nie poradził sobie z Pilznem, mocno stracił w oczach braci. Taka to już natura ludzka: raz powinie się noga, a oplują, zaszczują i zagryzą, o dawnych zasługach i zwycięstwach nikt nie będzie pamiętał. Skorzystało na tym skrzydło umiarkowane, ci, co od zawsze knuli, by dogadać się z Rzymem i Luksemburczykiem. Rzecz jasna, Stare Miasto praskie, rzecz jasna nasz stary znajomy knowacz Jan z Przybraniu. I panowie szlachta, niegdyś dla prywaty na wyprzódki fastrygująca Kielich na rodowe herby, teraz na wyprzódki go odpruwa. I nie tylko neofici typu Menharta z Hradca i kalikstyni pokroju Borzka z Miletinka czy Jana ze Smirzyc; teraz za wzór umiarkowania i ugodowości robią nasi dawni kamraci, Boży bojownicy jeszcze z Ziżkowych lat. Zebrali się w Pradze do kupy i chórem wołają o pokój. I o dobrego króla Zygmunta na czeskim tronie. Przepraszam: cesarza Zygmunta. Bo trzeba ci wiedzieć, że rok temu, w Zielone Świątki, mieliśmy wielką fetę. Nowy papież, Eugeniusz tego imienia czwarty, po mszy pięknie odśpiewanej i przez się osobiście celebrowanej, w kościele Świętego Piotra przed ołtarzem Świętego Maurycego przyozdobił szlachetną skroń Zygmunta Luksemburskiego cesarską koroną. Tym samym został ryży szelma cesarzem rzymskim i panem wszystkiego chrześcijaństwa. Ku wielkiej radości tych, co zawsze gotowi byli w pięty go całować. A gdy zasiądzie na Hradczanach, będą gotowi całować go w dupsko.

– A ty? – spytał zimno Reynevan. – Co z tobą? W co będziesz całować nowego pana, by wkupić się w łaski? Czy wolisz raczej targować się jednak ze Ślązakami o Niemczę, by dostać najlepszą cenę? I zaciągnąć się na polski żołd? To zamierzasz?

– Nie, nie to – zaprzeczył spokojnie Biedrzych ze Strażnicy. – Coś innego. Nie uznaję ugody z Zygmuntem i kompaktatów praskich, zamierzam zebrać oddział i pociągnąć do Czech. Na pomoc Prokopowi i Sierotkom. Jeszcze nie pora rezygnować i oddawać trony. Nie bez walki. Co na to powiesz?

– Jadę z tobą.

– A twoje oczy? Wyglądają…

– Wiem, jak wyglądają. Poradzę sobie. Jadę z tobą choćby dziś. Kogo zostawisz na Niemczy? Piotra Polaka?

– Piotra – skrzywił się director – rok temu pojmali wrocławianie. Trzymają go w turmie i kłócą się o okup. Niemczę powierzę komuś innemu. Nowemu sojusznikowi. O, o wilku mowa…

Skrzypnęły drzwi, do izby, schylając potężną postać pod ościeżnicą, wszedł rycerz o mocno zarysowanej szczęce i barach szerokich jak wrota katedry. Reynevan westchnął.

– Znacie się, prawda? – spytał Biedrzych. – Rycerz Hayn von Czirne, pan na zamczysku Nimmersatt. Niegdyś w służbie Wrocławia, od niedawna sojusznik Taboru. Dołączył do nas po zwycięstwie pod Domażlicami. Gdy mocno byliśmy górą.

Reynevan ułowił w głosie kaznodziei leciutki ton drwiny. Jeśli Hayn von Czirne też ułowił, to nie dał po sobie poznać.

– Pan Reinmar z Bielawy – powiedział. – No, no. Kto by przypuścił, że żywego obaczę.

– Właśnie. Kto?

– Zostawię załogę w Wierzbnie i na zamku otmuchowskim – podsumował Biedrzych, klaszcząc na pachołków, by przynieśli wina. – A pana Hayna na Niemczy. No, chyba żeby pan Hayn zapragnął jednak jechać z nami na bój do Czech…

– Pięknie dziękuję. – Raubritter poprawił miecz, usiadł. – Ale to wasz, czeski bój. Ja tu wolę zostać.

* * *

Stary mnich kronikarz z żagańskiego klasztoru augustianów odpędził natrętną muchę, zamoczył pióro w inkauście. Obejrzał je pod światło, nim zaczął pisać.

Zdarzyło się to w Roku Pańskim 1434, w niedzielę , in crastino Cantianorum, ipso die XXX mensis Maii. Słońce było wonczas in signo Geminorum et luna in gauda sive fine Piscium.

Gdy uszli byli z Nowego Miasta praskiego Thaborites et Orphanos, ruszyli w ślad za nimi panowie katoliccy i ci z kalikstynów, co ugody z cesarzem Zygmuntem chcieli. I dognali ich między Kurzymiem a Czeskim Brodem, a byli tam nobiles barones et domini Menhart z Hradca, Dziwisz Borzek z Miletinka, Alesz Vrzesztiovsky ze Szternberka, Wilem Kostka z Postupic, Jan i Burian z Gutsztejna, Przybik z Klenowe i Zmrzlik ze Svojszyna, a z nimi katolicki pan Jan Szvihovsky, landfryd pilzneński, kontyngent z Mielnika, jako też rycerze, panosze, clientes i czeladź Oldrzycha z Rożmberka. Do kupy było ich trzynaście tysięcy zbrojnych, z czego ciężkiej jazdy półtora tysiąca koni. I ustawili się podle wsi Hrziby.

Po przeciwnej stronie, u wsi Lipany, na stoku Lipskiej Góry czekał uszykowany huf taborsko-sierocy, pieszych dziesięć tysięcy i siedem setek konnych, skrytych we wagenburgu ze czterystu ośmdziesięciu wozów zbudowanym, lufami czterdziestu hufnic chronionym. A byli tam Prokop zwany Gołym , capitaneus et director secte Thaborensium, i kaznodzieja Prokupek dictus Parvus. A takoż wodzowie: Jan Czapek z San , capitaneus secte Orphanorum, Ondrzej Kerzsky , capitaneus de Thabor, Jira z Rzeczycy, Zygmunt z Vranova, Jan Kolda de Zampach, Rohacz z Dube i inni capitanei cum aliis ipsorum complicibus.

Zrazu jednać się umyślili i pokojowo rzecz zakończyć, wszelako zbyt wiele było między niemi nienawiści i krwi. Przybyłego ze Śląska Biedrzycha ze Strażnicy, któren do ugody nawoływał, zelżono i omal nie zabito, musiał z pola ze swymi ludźmi ustąpić i precz iść. A oni z hufnic, taraśnic i innych pixides palić do siebie jęli, aż się huk wielki uczynił i dym całe pole zasnuł. A zasię uderzyli w ten dym żelaźni rożmberscy panowie, lecz ich odparto, a oni tył podali. Krzyk wielki się wonczas podniósł wśród Taboru i Sierotek, że oto ucieka wróg, że trza gonić go i dobić. Rozwarli wagenburg i runęli kupą w pole.

I to był ich koniec. I ich zagłada.

* * *

– Staać! Staaaaać! – ryczał Jan Czapek z San. – To podstęp! Zewrzeć wozy! Nie wychodzić z hradby!

Jego głos ginął w bitewnej wrzawie i huku wystrzałów, strzelcy z wozów taboryckiego wagenburga bezustannie palili do wycofującego się rycerstwa. A taboryci i Sierotki wypadli w pole, rycząc, wywijając cepami i halabardami.

– Hyr na niiiich!

I wtedy posypały się na nich pociski. Grad kul, siekańców i bełtów. Pozycję kalikstynów okutał dym. A z dymu runęła pancerna jazda. Na pozbawioną osłony wozów, rozproszoną po polu piechotę.

105
{"b":"89095","o":1}