Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ona – kontynuowała bona femina – wstydzi się i waguje spytać wprost. Trochę też lęka się ciebie, siostro, że jej oczy wydrapiesz. A że noc krótka i czasu żal na gonienie się wokół krzaków, spytam wprost: jak to z wami jest? Jesteś dla niego joioza? A on dla ciebie bachelar? Jest wolny czy też zgłaszasz do niego prawa?

– Mój ci jest – odrzekła Nikoletta krótko i bez wahania, wprawiając Reynevana w krańcowe osłupienie.

– Sprawa jasna – kiwnęła głową rudowłosa. – Cóż, Eliszka, gdy się nie ma, co się lubi… Chodź, znajdziemy ci kogoś innego. Bywajcie. Dobrej zabawy!

– To ta maść – Nikoletta ścisnęła mu ramię, a głos miała taki, że aż się wzdrygnął. – To ta maść sprawia. Wybaczysz mi?

– Bo może – nie dała mu ochłonąć – miałeś na nią ochotę? Ha, jakie może, z pewnością miałeś, ta maść działa na ciebie tak samo, jak… Wiem, jak działa. A ja przeszkodziłam, wlazłam w paradę. Nie chciałam, by cię miała. Ze zwyczajnej zawiści. Czegoś cię pozbawiłam, niczego nie przyrzekając w zamian. Zupełnie jak pies ogrodnika.

– Nikoletto…

– Usiądźmy tu – przerwała, wskazując małą grotę w zboczu góry. – Nie skarżyłam się dotąd, ale od tych wszystkich atrakcji ledwie trzymam się na nogach.

Usiedli.

– Boże – odezwała się – tyle wrażeń… Pomyśleć tylko, że wtedy, po tym pościgu nad Stobrawą, gdy opowiadałam, żadna mi nie uwierzyła, Elżbieta, Anka ani Kaśka, żadna nie chciała dać wiary. A teraz? Gdy opowiem o porwaniu, o podniebnym locie? O sabacie czarownic? Chyba…

Chrząknęła.

– Chyba w ogóle nic im nie powiem.

– Słusznie – kiwnął głową. – Pomijając już rzeczy niewiarygodne, moja osoba w twej opowieści nie wypadłaby najkorzystniej. Prawda? Od śmieszności do okropności. I kryminału. Z błazna zostałem rozbójnikiem…

– Przecież nie z własnej woli – przerwała mu natychmiast. – I nie skutkiem własnych uczynków. Kto ma o tym wiedzieć lepiej niż ja? To ja wyśledziłam w Ziębicach twoich druhów. I zdradziłam im, że będą cię wieźli na Stolz. Domyślam się, co było potem i wiem, że to wszystko przeze mnie.

– To nie takie proste.

Siedzieli przez jakiś czas w ciszy, patrząc na ognie i tańczące wokół nich sylwetki, zasłuchani w śpiew.

– Reinmarze?

– Słucham.

– Co to znaczy: Toledo? Dlaczego one tak cię nazywały?

– W Toledo, w Kastylii – wyjaśnił – jest słynna akademia magiczna. Utarło się, w niektórych kręgach przynajmniej, nazywać tak tych, którzy arkana czarnoksięskie studiowali w uczelniach, w odróżnieniu od takich, którzy moce magiczne mają wrodzone, a wiedzę przekazywaną z pokolenia na pokolenie.

– A ty studiowałeś?

– W Pradze. Ale raczej krótko i pobieżnie.

– Wystarczyło – z lekkim ociąganiem dotknęła jego dłoni, potem ujęła ją śmielej. – Byłeś widać pilny w nauce. Nie zdążyłam ci podziękować. Odwagą, którą podziwiam, i zdolnościami wybawiłeś mnie, ocaliłeś… przed nieszczęściem. Przedtem tylko ci współczułam, byłam zafascynowana twoją historią, rodem wprost z kart Chretiena de Troyes czy Hartmanna von Aue. Teraz cię podziwiam. Jesteś dzielny i mądry, mój Podniebny Rycerzu Latającej Dębowej Ławeczki. Chcę, byś był moim rycerzem, moim magicznym Toledo. Moim i tylko moim. Dlatego właśnie, z zachłannej i samolubnej zawiści, nie chciałam cię oddać tamtej dziewczynie. Nie chciałam cię jej odstąpić nawet na chwilę.

– Ty – bąknął, zakłopotany – więcej razy ratowałaś mnie. To ja jestem twoim dłużnikiem. I też ci nie dziękowałem. Przynajmniej nie tak, jak należy. A przysięgałem sobie, że gdy cię spotkam, padnę ci do nóg…

– Podziękuj – przytuliła się do niego. – Tak, jak należy. I padnij mi do nóg. Śniłam o tym, że padasz mi do nóg.

– Nikoletto…

– Nie tak. Inaczej.

Wstała. Od ognisk doleciał śmiech i dziki śpiew.

Veni, veni, venias,

ne me mori, ne me mori facias!

Hyrca! Hyrca!

Nazaza!

Trillirivos! Trillirivos! Trillirivos!

Jęła rozbierać się, wolno, niespiesznie, nie spuszczając oczu, płonących w ciemności. Rozpięła nabijany srebrem pasek. Zdjęła rozciętą bokami cotehardie, zwlekła wełnianą ciasnoszkę, pod którą miała tylko cieniuteńką białą chemise. Przy chemise zawahała się lekko. Sygnał był czytelny. Zbliżył się powoli, dotknął jej delikatnie. Koszula, rozpoznał dotykiem, uszyta była z flandryjskiej tkaniny nazwanej od imienia wynalazcy, Baptysty z Cambrai. Wynalazek pana Baptysty miał duży wpływ na rozwój włókiennictwa. I seksu.

Pulchra tibi facies Oculorum acies Capiliorum series O quam clara species! Nazaza!

Ostrożnie dopomógł jej, jeszcze ostrożniej i jeszcze delikatniej pokonując instynktowny opór, cichy odruchowy lęk.

Gdy tylko wynalazek pana Baptysty znalazł się na ziemi, na innych ciuszkach, westchnął, ale Nikoletta nie pozwoliła mu długo napawać się widokiem. Mocno przywarła do niego, oplatając ramionami i szukając ustami jego ust. Posłuchał. A temu, czego poskąpiono jego oczom, kazał zachwycać się dotykiem. Składać hołd drżącymi palcami i dłońmi.

Uklęknął. Padł jej do nóg. Składał hołd. Jak Percival przed Graalem.

Rosa rubicundior, Lilio candidior, Omnibus formosior, Semper, semper in te glorior!

Uklękła również, objęła go mocno. – Wybacz – szepnęła – brak wprawy.

Nazaza! Nazaza! Nazaza!

Brak wprawy nie przeszkodził im. Wcale.

Głosy i śmiechy tańczących oddaliły się nieco, ścichły, a w nich cichła namiętność. Ramiona Nikoletty drżały lekko, czuł też dygotanie oplatających go ud. Widział, jak drżą jej zamknięte powieki i przygryziona dolna warga.

Gdy wreszcie pozwoliła mu na to, uniósł się. I podziwiał. Owal twarzy jak u Campina, szyję jak u Parlerowskich madonn. A poniżej – skromną, zawstydzoną nuditas virtualis – małe okrąglutkie piersi ze stwardniałymi od żądzy sutkami. Cienką talię, wąskie biodra. Płaski brzuch. Wstydliwie przykurczone uda, pełne, piękne, godne najwyszukańszych komplementów. Od komplementów zresztą i pięknosłowia odurzonemu Reynevanowi aż gotowało się w głowie. Był wszak erudytą, truwerem, kochankiem – we własnym pojęciu – na miarę Tristana, Lancelota, Paola da Rimini, Gwilelma de Cabestaing co najmniej. Mógł – i chciał – jej powiedzieć, że jest lilio candidior, bielsza niźli lilia, i omnibus formosior, piękniejsza od wszystkich. Mógł – i chciał – jej powiedzieć, że jest pulchra inter mulieres. Mógł – i chciał – jej powiedzieć, że jest forma pulcherrima Dido, deas supereminet omnis, la regina savoroza, Izeult la blonda, Beatrice, Blanziflor, Helena, Venus generosa, herzeliebez uroweltn, lieta come bella, la regina del cielo. Wszystko to mógł – i chciał – jej powiedzieć. I nie był w stanie przecisnąć słowa przez ściśniętą krtań.

Zauważyła to. Wiedziała. Jak mogła nie zauważyć i nie wiedzieć? Przecież tylko w oczach oszołomionego szczęściem Reynevana była dzieweczką, panną, która drży, tuli się, zamyka oczy i przygryza dolną wargę w bolesnej ekstazie. Dla każdego mądrego mężczyzny – gdyby taki był w pobliżu – sprawa byłaby jasna: to nie nieśmiała i niewprawna młódka – to bogini, która z dumą przyjmuje należny jej hołd. A boginie wszystko wiedzą i wszystko zauważają.

I nie oczekują hołdów w postaci słów.

Pociągnęła go na siebie. Wracał rytuał. Odwieczny obrządek.

Nazaza! Nazaza! Nazaza! Trillirivos!

Wówczas, na polanie, słowa dominy nie w pełni dotarły do niego, głos, który był jak wiatr od gór, gubił się jednak w poszumie ciżby, tonął w krzykach, śpiewach, muzyce, huku ognia. Teraz, w łagodnym szale spełnianej miłości, słowa wracały dźwięcznie, wyraźnie. Dobitnie. Słyszał je poprzez szum krwi w uszach. Ale czy do końca pojmował?

Jam jest uroda zielonej ziemi, jam jest Lilith, jam jest pierwsza z pierwszych, jam jest Asztarte, Kybele, Hekate, jam jest Rigatona, Epona, Rhiannon, Nocna Klacz, kochanka wichru.

Czcijcie mnie w głębi serc waszych, składajcie ofiarę z aktu miłości i rozkoszy, bo miła mi taka ofiara.

Albowiem jam jest dziewica nietknięta i jam jest płonąca od żądzy miłośnica bogów i demonów. I zaprawdę powiadam wam: jak byłam z wami od początku, tak znajdziecie mnie u kresu.

Znaleźli Ją u kresu. Oboje.

Ognie biły w niebo dzikimi eksplozjami iskier.

– Przepraszam cię – powiedział, patrząc na jej plecy. – Za to, co się stało. Nie powinienem… Wybacz mi.

– Słucham? – odwróciła twarz. – Co mam ci wybaczyć?

– To, co się stało. Byłem nierozsądny… Zapomniałem się. Zachowałem niewłaściwie…

– Czy mam rozumieć – przerwała – że żałujesz? Czy to chciałeś powiedzieć?

– Tak… Nie! Nie, nie to… Ale należało… Należało zapanować… Powinienem być rozsądniejszy…

– Więc jednak żałujesz – przerwała mu znowu. – Robisz sobie wyrzuty, masz poczucie winy. Mniemasz ze skruchą, że stała się szkoda. Krótko mówiąc: wiele byś dał, by to, co się stało, mogło się odstać. Bym ja mogła się odstać.

– Posłuchaj…

– A ja… – nie chciała słuchać. – Ja, pomyśleć tylko… Ja gotowa byłam iść za tobą. Zaraz, jak stoję. Tam, dokąd ty idziesz. Na koniec świata. Byle z tobą.

– Pan Biberstein… – wybąkał, spuszczając wzrok. – Twój ojciec…

– Jasne – przerwała i tym razem. – Mój ojciec. Wyśle pościg. A dwa pościgi to jednak dla ciebie za dużo.

– Nikoletto… Nie zrozumiałaś mnie.

– Mylisz się. Zrozumiałam.

– Nikoletto…

– Nic już nie mów. Zaśnij. Śpij.

Dotknęła dłonią jego warg, ruchem tak szybkim, że umykał wzrokowi. Wzdrygnął się. I nie wiedząc kiedy znalazł po chłodnej stronie wzgórza.

Usnął, zdawało mu się, tylko na małą chwilkę. A jednak, gdy się obudził, nie było jej przy nim.

– Oczywiście – powiedział alp. – Oczywiście, że ją pamiętam. Ale przykro mi. Nie widziałem jej.

Towarzysząca mu hamadriada wspięła się na palce, coś szepnęła mu do ucha, po czym skryła się za jego plecy.

– Jest trochę nieśmiała – wyjaśnił, gładząc ją po sztywnych włosach. – Ale może pomóc. Pozwól z nami.

94
{"b":"89087","o":1}