Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na łagodnym stoku pod urwiskiem lądowali następni, lotników i letniczek wciąż przybywało, pomału robił się ścisk. Na szczęście organizatorzy zadbali o porządek, wyznaczeni dyżurni kierowali lądujących na polanę, gdzie w specjalnie urządzonej zagrodzie deponowano miotły i inny sprzęt latający. Trzeba było tam odstać kilka chwil w kolejce. Nikoletta mocniej ścisnęła mu ramię, gdy tuż za nimi ustawiła się w ogonku chuda istota owinięta w całun – i pachnąca też raczej trumiennie. Przed nimi zaś, niecierpliwie i nerwowo potupując nóżkami, zajęły miejsce dwie majki z włosami pełnymi suchych kłosów.

Po chwili gruby kobold odebrał od Reynevana ławkę i wręczył mu kwit – muszlę szczeżui z wymalowanym magicznym ideogramem i rzymską liczbą CLXXIII.

– Pilnować – warknął zwyczajowo. – Nie zgubić. Nie będę potem szukał po całym parkingu.

Nikoletta znowu przytuliła się mocniej, ścisnęła mu rękę. Tym razem z konkretniejszych i zauważalnych powodów. Reynevan również je zauważył.

Stali się nagle ośrodkiem zainteresowania i to bynajmniej nie życzliwego. Przyglądało im się złym wzrokiem kilka wiedźm. Przy każdej Formoza von Krossig mogła uchodzić za młódkę i cud piękności.

– Proszę, proszę – zaskrzeczała jedna, wyróżniająca się szpetotą nawet na tle tak okropnym. – Prawda musi być, co mówią! Że flugzalbę można teraz kupić w każdej świdnickiej aptece! Każdy tera lata, rak, ryba i płaz! Tylko patrzeć, jak nam tu zaczną zlatywać czernice, klaryski ze Strzelina! Mamyż to cierpieć, pytam się? Co to za jedni?

– Racja! – błysnęła jedynym zębem druga megiera. – Racja, moja pani Sprengerowa! Niech rzekną, kto są! I kto im o zlocie powiedział!

– Racja, racja, moja pani Kramerowa! – zachrypiała trzecia, zgięta we dwoje, nosząca na obliczu imponującą kolekcję włochatych brodawek. – Niech powiedzą! Boć to szpiegi mogą być!

– Zamknij jadaczkę, stara krowo – powiedziała, podchodząc, rudowłosa w czarnym kapeluszu. – Nie udawaj ważnej. A tych dwoje ja znam. Wystarczy?

Jejmoście Kramerowa i Sprengerowa chciały oponować i kłócić się, ale rudowłosa ucięła dyskusję groźną demonstracją zaciśniętego kułaka, a Jagna podsumowała lekceważącym beknięciem, donośnym i przeciągłym, wyrwanym, rzekłbyś, z samego dna trzewi. Potem oponentów rozdzielił sznur idących po stoku wiedźm.

Rudowłosej, oprócz Jagny, towarzyszyła dzierlatka o lisiej twarzyczce i niezdrowej cerze, ta, która wieszczyła na uroczysku.

Jak wówczas, nosiła na jasnych włosach wianek z werbeny i koniczyny. Jak wówczas, miała oczy błyszczące i mocno podkrążone. I bezustannie wpatrywała się nimi w Reynevana.

– Inni też się wam przyglądają – rzekła rudowłosa. – Żeby tedy zapobiec dalszym incydentom, musicie, jako nowi, stanąć przed domina. Wtedy nikt już nie ośmieli się wam naprzykrzać. Chodźcie za mną. Na szczyt.

– Czy mogę – odchrząknął Reynevan – liczyć, że nic nam tam nie grozi?

Rudowłosa odwróciła się, zatopiła w nim zielone spojrzenie.

– Trochę późno – wycedziła – na obawy. Ostrożność była na miejscu przy nacieraniu się maścią i wsiadaniu na ławeczkę. Nie chcę, miły konfratrze, być nadto dociekliwą, ale już przy pierwszym spotkaniu zrozumiałam, że jesteś z tych, co zawsze zbłądzą tam, gdzie nie trzeba, i wplączą w to, w co nie trzeba. Ale, jak się rzekło, nie moja to rzecz. A czy ze strony dominy grozi wam coś? To zależy. Od tego, co kryjecie w sercach. Jeśli jest to złość i zdrada…

– Nie – zaprzeczył natychmiast, gdy tylko zawiesiła głos. – Zapewniam.

– Tedy – uśmiechnęła się – nie masz się czego obawiać. Chodźmy.

Mijali ogniska, grupy stojących wokół czarownic i innych uczestników sabatu. Dyskutowano tam, witano się, weselono, kłócono. Krążyły kubki i czarki, napełniane z kotłów i kadzi, unosiła się, mieszając z dymem, miła woń cydru, gruszecznika i innych finalnych produktów fermentacji alkoholowej. Jagna zamierzała tam skręcić, ale rudowłosa powstrzymała ją ostrym słowem.

Na szczycie Góry Grochowej huczała i zamiatała płomieniami ogromna watra, miliardy iskier leciały w czarne niebo niby ogniste pszczoły. Pod szczytem była kotlinka, kończąca się tarasem. Tam, pod ustawionym na żelaznym trójnogu kotłem, paliło się mniejsze ognisko, wokół niego majaczyły migotliwe sylwetki. Na stoku pod tarasem oczekiwało – najwyraźniej na audiencję – kilka osób.

Podeszli bliżej, na tyle blisko, by za woalem bijącej z kotła pary niewyraźne sylwetki zamieniły się w postaci trzech kobiet, dzierżących udekorowane wstążkami miotły i złote sierpy. Przy kotle krzątał się mężczyzna, bardzo brodaty i bardzo wysoki, a wyższy jeszcze przez futrzaną czapę z umocowanym na niej rosochatym jelenim porożem. I była tam, za ogniem i oparem, jeszcze jedna, nieruchoma, ciemna postać.

– Domina – wyjaśniła rudowłosa, gdy zajęli miejsce w kolejce oczekujących – najprawdopodobniej nie zapyta was o nic, ciekawość nie leży u nas we zwyczaju. Gdyby jednak, to pamiętajcie – zwracać się do niej należy per „domna”. Pamiętajcie też, że na sabacie nie ma imion, chyba, że między przyjacioły. Dla wszystkich innych jesteście joioza i bachelar.

Poprzedzającą ich petentką była młoda dziewczyna z grubym, zwisającym poniżej pleców jasnym warkoczem. Choć bardzo ładna, była ułomna – kulała. Na tyle charakterystycznie, by Reynevan potrafił zdiagnozować wrodzone zwichnięcie biodra. Minęła ich, ocierając łzy.

– Gapienie się – skarciła Reynevana rudowłosa – jest niegrzeczne i niemile tu widziane. Dalej. Domina czeka.

Reynevan wiedział, że tytuł dominy – albo Staruchy – przynależał głównej czarownicy, przewodniczce lotu i kapłance sabatu. Choć więc w cichości ducha miał nadzieję zobaczyć niewiastę odrobinę mniej odrażającą od Sprengerowej, Kramerowej i towarzyszących im paskud, to nie spodziewał się raczej osoby w wieku innym niż, oględnie mówiąc, starszy. Mówiąc krótko, spodziewał się faktycznej staruchy. Tym, czego się nie spodziewał, była natomiast Medea. Kirke. Herodiada. Zabójczo atrakcyjna, ucieleśniona dojrzała kobiecość.

Była wysoka, postawna, budową ciała dawała sygnał autorytetu, przeczucie i przedsmak siły. Wysokie czoło nad regularnymi brwiami dekorował srebrzysty sierp, pałający blaskiem rogaty półksiężyc, z szyi zwisał złoty krzyż ankh, crux ansata. Linia ust mówiła o zdecydowaniu, prosty nos przywodził na myśl Herę albo Persefonę z greckich waz. Smoliście czarne włosy wężową kaskadą spadały jej w boskim nieładzie na kark, falą spływały z ramienia, jednocząc się czernią z okrywającym bark płaszczem. Widoczna spod płaszcza suknia zmieniała barwę w blasku ognia, mieniąc się wieloma odcieniami już to bieli, już to miedzi, już to purpury.

W oczach dominy była mądrość, noc i śmierć.

Poznała od razu.

– Toledo – przemówiła, a jej głos był jak wiatr od gór. – Toledo i jego szlachetna joioza. Pierwszy raz wśród nas? Witajcie.

– Bądź pozdrowioną – Reynevan skłonił się, Nikoletta dygnęła. – Bądź pozdrowioną, domna.

– Macie do mnie prośby? Prosicie instancji?

– Chcą – przemówiła stojąca za nimi rudowłosa – jedynie złożyć uszanowanie. Tobie, domna, i Wielkiej Potrójnej.

– Przyjmuję. Idźcie w pokoju. Świętujcie Mabon. Chwalcie imię Wszechmacierzy.

– Magna Mater! Chwała jej! – powtórzył stojący obok dominy brodacz z głową ustrojoną w jelenie poroże i opadającą na plecy skórę.

– Chwała! – powtórzyły trzy stojące za nim wiedźmy, wznosząc miotły i złote sierpy. – Eia!

Ogień strzelił w górę. Kocioł buchnął parą.

Tym razem, gdy schodzili zboczem w siodło między szczytami, Jagna nie dała się powstrzymać, natychmiast skierowała długie kroki tam, skąd dobiegał największy gwar i dochodził najsilniejszy zapach wydestylowanych trunków. Wkrótce, dopchnąwszy się do kadzi, trąbiła jabłecznik, aż jej grdyka grała. Rudowłosa nie mitygowała jej, sama ochotnie przyjęła stągiewkę, którą podał jej uszaty kosmacz, bliźniaczo wręcz podobny do Hansa Mein Igela, tego, który przed miesiącem odwiedził na biwaku Reynevana i Zawiszę Czarnego z Garbowa. Reynevan, przyjmując kubek, zamyślił się nad upływem czasu i nad tym, co czas ten zmienił w jego życiu. Cydr był mocny, że aż z nosa ciekło.

Rudowłosa miała wśród birbantów dużo znajomych, tak wśród ludzi, jak i wśród nieludzi. Wylewnie witały się z nią majki, driady, liski i wodniczki, wymieniały uściski i pocałunki tęgie, rumiane wieśniaczki. Wymieniały sztywne i dystyngowane ukłony kobiety w wyszywanych złotem sukniach i bogatych płaszczach, z twarzami częściowo zakrytymi przez maski z czarnego atłasu. Obficie lał się cydr, gruszecznik i śliwowica. Tłoczono się i przepychano, Reynevan objął więc Nikolettę. Powinna tu nosić maskę, pomyślał. Katarzyna, córka Jana Bibersteina, pana na Stolzu, powinna być zamaskowana. Jak inne szlachcianki.

Birbanci, wypiwszy co nieco, wzięli się, rzecz jasna, za plotki i obgadywanie.

– Widziałam ją na górze u dominy – rudowłosa wskazała oczami kusztykającą opodal kalekę z jasnym warkoczem, z twarzą opuchniętą od płaczu. – Co z nią?

– Zwykła rzecz, zwykła krzywda – wzruszyła pulchnymi ramionami tęga młynarka, wciąż jeszcze nosząca tu i ówdzie ślady mąki. – Darmo do dominy chodziła, darmo prosiła. Tego, czego chciała, domina odmawia. Każe zdawać się na czas i na los.

– Wiem. Sama kiedyś prosiłam.

– I co?

– Czas – rudowłosa złowrogo wyszczerzyła zęby – przyniósł, co należało. A losowi troszkę dopomogłam.

Wiedźmy wybuchnęły śmiechem, który zjeżył Reynevanowi włosy na karku. Świadom był, że bonae feminae obserwują go, złościło go, że stoi jak kołek, przed tyloma pięknymi oczami wypadając jak zalękniony prymityw. Łyknął dla kurażu.

– Niezwykle wielu… – zagadnął, odchrząknąwszy. – Niezwykle wielu jest tu obecnych przedstawicieli Starszych Plemion…

– Niezwykle?

Odwrócił się. Nie dziwota, że nie słyszał kroków, tym, kto stanął tuż za jego ramieniem, był alp, wysoki, ciemnoskóry, o włosach białych jak śnieg i szpiczastych uszach. Alpy poruszały się bez szelestu, nie można było ich usłyszeć.

92
{"b":"89087","o":1}