Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ależ mi się chce lać – wyszeptał Szarlej. – Nie zdzierżę…

– Może pozwoli ci wytrwać myśl – odszepnął Samson Miodek – że jak cię odkryją, to po raz wtóry poszczasz się na stryczku.

Na dole zaczęto mówić o księstwie opawskim. I zaraz doszło do sporu.

– Przemka Opawskiego – oświadczył biskup Konrad – za niepewnego mam sojusznika.

– W czym rzecz? – uniósł głowę Kaspar Schlick. – W jego małżeństwie? Że się niby właśnie ożenił z wdową po Janie, księciu Raciborza? Że owa jest Jagiellonką, córką Dymitra Korybuta, bratanicą króla polskiego, rodzoną siostrą sprawiającego nam tyle kłopotów Korybutowicza? Upewniam panów, że król Zygmunt nic sobie z tej koligacji nie robi. Jagiellonowie to rodzina wilcza, częściej się tam gryzą niż kooperują. Przemko Opawski nie sprzymierzy się z Korybutowiczem tylko dlatego, że to jego szurzy.

– Przemko już się sprzymierzył – zaprzeczył biskup. – W marcu, w Hłuboczkach. I w Ołomuńcu, na świętego Urbana. Zaiste, szybko się Opawa i morawscy panowie z kacerzami dogadują, szybko w układy wchodzą. Cóż na to powiecie, panie Janie z Kravarz?

– Nie wygadujcie ani na mego teścia, ani na morawską szlachtę – odburknął pan na Jiczynie. – I wiedzcie, że dzięki układom z Hłuboczek i Ołomuńca mamy ninie mir na Morawie.

– A husyci – uśmiechnął się wyniośle Kaspar Schlick – mają wolne drogi handlowe z Polski. Niewiele, oj, niewiele rozumiecie z polityki, panie Janie.

– Gdyby nas… – ogorzałe oblicze Jana z Kravarz poczerwieniało ze złości. – Gdyby nas naonczas… Gdy na nas szedł Puchała… Gdyby nas Luksemburczyk wsparł, to byśmy się układać nie musieli.

– Próżno gdybać – wzruszył ramionami Schlick. – Ważne, że przez wasze rokowania husyci teraz mają wolne drogi handlowe przez Opawę i Morawy. A wspomniany Dobko Puchała i Piotr Polak trzymają Szumperk, Uniczów, Odry i Dolany, praktycznie blokują Ołomuniec, rejzami łupią i terroryzują całą okolicę. To oni mają tam mir, nie wy. Kiepski zrobiliście interes, panie Janie.

– Rejzy – wtrącił ze złym uśmiechem biskup wrocławski – to nie wyłącznie husycka specjalność. Dałem ja heretykom bobu w roku dwudziestym pierwszym w Broumovie i pod Trutnovem. Kładło się tam czeskie trupy na chłopa wysoko, a od dymu ze stosów czarne było niebo. A kogośmy nie ubili i nie spalili, tośmy naznaczyli. Po naszemu, po śląsku. Zobaczysz teraz Czecha bez nosa, ręki albo nogi, pewnym bądź, że to po tamtej naszej wspaniałej rejzie. Co, panowie, nie powtórzyć nam imprezy? Rok 1425 jest rokiem świętym… Może uczcić to wygubieniem husytów? Ja nie lubię mówić po próżnicy, nie zwykłem się też z gadami układać ani mirów z nimi zawierać! Co pan na to, panie Albrechcie? Panie Puta? Dodajcie mi do moich jeszcze obaj ze dwieście kopii i piechotę z ognistą bronią, a nauczymy kacerzy moresu. Zapłonie łunami niebo od Trutnova po Hradec Kralove. Obiecuję…

– Nie obiecujcie – przerwał Kaspar Schlick. – A zapał zachowajcie na stosowną chwilę. Na krucjatę. Nie w rejzach bowiem rzecz. Nie w obcinaniu rąk i nóg, bo królowi Zygmuntowi nic po bezrękich i beznogich poddanych. A i Jego Świątobliwość nie masakrować Czechów pragnie, lecz na łono prawdziwego Kościoła ich powrócić. I nie w mordowaniu ludności cywilnej sprawa, lecz w rozbiciu wojsk taborsko-orebickich. Takim rozbiciu, by się rokować zgodzili. Dlatego przejdźmy do rzeczy. Jaką siłę wystawi Śląsk, gdy zostanie ogłoszona krucjata? Konkretnie, proszę.

– Konkretniście – uśmiechnął się krzywo biskup – bardziej od Żyda. Godzi się to tak z krewniakiem? Przecieżeście już praktycznie mój swak. No, ale jeśli takie jest wasze życzenie, to proszę: ja sam wystawię siedemdziesiąt kopii plus stosowną piechotę i działostrzelectwo. Konrad Kantner, mój brat, wasz przyszły teść, da sześćdziesięciu konnych. Tyluż da, wiem to, obecny tu Ludwik Brzeski. Ruprecht z Lubina i jego brat Ludwik zbiorą czterdziestu. Bernard Niemodliński…

Reynevan nie wiedział nawet, kiedy zadrzemał. Zbudził go kuksaniec. Dookoła było ciemno.

– Uciekamy stąd – mruknął Samson Miodek.

– Pospaliśmy się?

– I to solidnie.

–  Koniec zjazdu?

– Przynajmniej chwilowo. Mów szeptem, za stodołą jest posterunek.

–  Gdzie Szarlej?

– Już przeniknął się do koni. Teraz idę ja. A potem ty. Policz do stu i wychodź. Przez podwórzec. Weź snopek słomy, idź wolno, ze schyloną głową, niby pachołek do koni. A za węgłem skrajnej chaty w prawo i w las. Pojąłeś?

– No pewnie.

I wszystko poszłoby gładko, gdyby nie fakt, że mijając skrajną chatę, Reynevan usłyszał swoje nazwisko.

Po majdanie kręciło się trochę żołdactwa, paliły się ogniska i maźnice, ale mrok podsienia dawał ukrycie na tyle dobre, by Reynevan bez strachu wlazł na ławę, stanął na palcach i przez błony w oknie zajrzał do izby. Błony były mocno brudne, a wnętrze oświetlone skąpo. Dało się jednak rozpoznać, że rozmawiały trzy osoby. Jedną był Konrad, biskup Wrocławia. Każdą wątpliwość w tym względzie rozwiewał głos, młodzieńczo dźwięczny i wyraźny.

– Powtarzam, wielce jesteśmy wam, panie, wdzięczni za informacje. Nam samym niełatwo byłoby je zdobyć. Kupców gubi chciwość, a w handlu trudno o konspirację, tajemnicy nie utrzymasz, zbyt wiele ogniw i pośredników. Prędzej czy później przyjdzie doniesienie na takiego, co z husytami się kuma i handluje z nimi. Ale z panami szlachtą i z mieszczanami dużo trudniej, oni umieją trzymać język za zębami, muszą się wystrzegać Inkwizycji, wiedzą, co spotyka kacerzy i husyckich popleczników. I prawda to, powtarzam raz jeszcze, że bez pomocy z Pragi nigdy byśmy nie wpadli na trop takiego Albrechta Barta czy Piotra de Bielau.

Siedzący plecami do okna mężczyzna przemówił z akcentem, którego Reynevan pomylić nie mógł. Był to Czech.

– Piotr z Bielawy – odpowiedział biskupowi – umiał strzec tajemnicy. Nawet u nas, w Pradze, mało kto o nim wiedział. Ale wiecie, jak to jest: wśród wrogów człek się strzeże, wśród przyjaciół rozwiązują się języki. Jeśli już przy tym jesteśmy, to tuszę, że tu, wśród przyjaciół, nie wypsnęło się wam, biskupie, jakie niebaczne słóweczko na temat mojej osoby?

– Obrażacie mnie takim przypuszczeniem – rzekł dumnie Konrad. – Nie jestem dzieckiem. Nadto, zjazd nie bez kozery odbywa się tutaj, w Dębowcu, w głuszy. To miejsce pewne i sekretne. A zjechali się ludzie pewni. Przyjaciele i sprzymierzeńcy. Zresztą żaden z nich, pozwolę sobie zauważyć, was nawet nie widział.

– I chwali się taka przezorność. Bo są, możecie mi wierzyć, husyckie uszy na świdnickim zamku, u pana von Kolditza, są i u pana Puty w Kłodzku. Względem zaś goszczących tu morawskich panów, to też radziłbym szczególną ostrożność. Nie obrażając, lubią oni zmieniać stronnictwa. Pan Jan z Kravarz wielu ma wśród husytów krewniaków i powinowatych…

Przemówił trzeci z rozmawiających. Siedział najbliżej kaganka, Reynevan widział długie czarne włosy i ptasią twarz budzącą skojarzenia z wielkim pomurnikiem.

– Jesteśmy ostrożni – powiedział Pomurnik. – I czujni. A zdradę zdołamy ukarać, możecie mi wierzyć.

– A wierzę, wierzę – parsknął Czech. – Jak nie wierzyć? Po tym, co spotkało Piotra z Bielawy, pana Barta? Kupców Pfefferkorna, Neumarkta i Throsta? Demon, anioł zemsty, sroży się po Śląsku, z jasnego nieba uderza. W samo południe. Iście, daemone meridiano… Strach padł na ludzi…

– I bardzo dobrze – wtrącił spokojnie biskup – że padł. Miał paść.

– A efekty – pokiwał głową Czech – gołym okiem widać. Pusto się zrobiło na karkonoskich przełęczach, dziwnie mało kupców ku Czechom zmierza. Nasi szpiedzy nie idą już z misjami na Śląsk tak chętnie jak niegdyś, krzykliwi do niedawna emisariusze z Hradca i Taboru też coś przycichli. Ludzie gadają, sprawa w plotkę obrasta, rośnie jak śniegowa kula. Piotra de Bielau okrutnie pono skłuto. Pfefferkorna nie ocaliło, mówią, święte miejsce, w kościele go śmierć dosięgła. Hanusz Throst nocą umykał, ale anioł pomsty, okazało się, nie tylko w południe, ale i w ciemnościach nocy widzi i zabija. A że to ja wam ich nazwiska podałem, księże biskupie, tedy cóż, wychodzi, mam ich na sumieniu.

– Chcecie, wyspowiadam was. Choćby zaraz. Bez opłaty.

– Pięknie dziękuję – Czech nie mógł nie dosłyszeć drwiny, ale się nią nie przejął. – Pięknie dziękuję, ale jestem, jak wiecie, kalikstynem i utrakwistą, nie uznaję spowiedzi usznej.

– Wasza rzecz i wasza strata – skomentował chłodno i nieco lekceważąco biskup Konrad. – Oferowałem wam nie ceremoniał, lecz spokój duszy, a ten nie zależy wszak od doktryny. Ale wasza wola odmówić. Tyle że z sumieniem radźcie sobie wówczas sami. Ja wam zaś tylko rzeknę, że owi nieboszczycy, Bart, Throst, Pfefferkorn, Bielau… zawinili. Zgrzeszyli. A pisze Paweł do Rzymian: Zapłatą za grzech jest śmierć.

– Tamże – odezwał się Pomurnik – napisano o grzesznikach: Niech stół ich stanie się sidłem, pułapką, kamieniem potknięcia i odpłatą.

– Amen – dopowiedział Czech. – Ech, żal, żal prawdziwy, że ów anioł czy demon jeno nad Śląskiem czuwa. Nie brak grzeszników i u nas, w Czechach… Niektórzy z nas tam, w Złotej Pradze, rano i wieczór zanoszą błaganie, aby pewnych grzeszników szlag trafił, by piorun ich spalił… Czy jaki demon dopadł. Chcecie, a dam wam listę. Imienną.

– Jaką listę? – spytał spokojnie Pomurnik. – O co wam chodzi? Coś sugerujecie? Ludzie, o których mówimy, winni byli i zasłużyli na karę. Ale ukarał ich Bóg i ich własne grzeszne życie. Pfefferkorna zabił dzierżawca z zazdrości o żonę, po czym powiesił się, doznawszy skruchy. Piotra z Bielawy zabił w szale własny brat, będący niespełna rozumu czarownik i cudzołożnik. Albrechta Barta zabili Żydzi z zawiści, bo był od nich bogatszy, kilku pojmano, wyznają prawdę na torturach. Kupca Throsta zabili rozbójnicy, lubił włóczyć się po nocach i doczekał się. Kupiec Neumarkt…

– Dosyć, dosyć – machnął ręką biskup. – Wstrzymajcie się, nie zanudzajcie naszego gościa. Mamy ważniejszy temat i do niego wróćmy. Znaczy, do tego, kto z praskich panów gotów jest współpracować i rokować.

– Wybaczcie szczerość – powiedział po chwili milczenia Czech – ale byłoby korzystniej, gdyby Śląsk reprezentował któryś z książąt. Wiem, ma się rozumieć, proporcją, ale mieliśmy w Pradze dość zgryzot i kłopotów przez radykałów i fanatyków, bardzo źle się u nas duchowni kojarzą…

78
{"b":"89087","o":1}