Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wątpię, by zaszła konieczność – wtrącił pozornie poważnie Szarlej. – Będąc większym od ciebie realistą, Samsonie, aż takiej popularności temu wynalazkowi nie wróżę. A nawet gdyby faktycznie poszło prorokowanym przez ciebie torem, to da się to, da się zatrzymać. Sposobem prostym jak dyszel. Najzwyczajniej w świecie stworzy się indeks ksiąg zakazanych.

Gutenberg, jeszcze niedawno promieniejący, przygasł. Tak bardzo, że Reynevanowi zrobiło się go żal.

– Nie wróżycie więc memu wynalazkowi przyszłości – stwierdził po chwili grobowo. – Z iście inkwizytorskim zapałem wyśledziwszy ciemne jego strony. I zupełnie jak inkwizytorzy lekceważąc jasne. Świetliste. Najświętsze. Wszak drukować można będzie, i tym samym szeroko propagować, Słowo Boże. Co na to odpowiecie?

– Odpowiemy – usta Szarlej a skrzywił drwiący uśmieszek – jak inkwizytorzy. Jak papież. Jak ojcowie soborowi. Cóż to, panie Gutenberg, nie wiecie, co w tym względzie orzekli ojcowie soborowi? Sacra pagina winna być przywilejem duchownych, tylko oni bowiem są zdolni ją zrozumieć. Wara od niej świeckim głąbom.

–  Szydzicie.

Reynevan też tak myślał. Bo Szarlej, gdy gadał dalej, wcale nie skrywał ni szydliwego uśmiechu, ni drwiącego tonu.

– Świeckim, nawet tym wykazującym szczątkowy rozum, wystarczą kazania, lekcje, ewangelia niedzielna, wypisy, opowieści i moralitety. A ci całkiem ubodzy duchem niechaj poznają Pismo na jasełkach, miraklach, pasjach i drogach krzyżowych, śpiewając laudy i gapiąc się w kościołach na rzeźby i obrazy. A wy chcecie wydrukować i dać tej ciemnocie Pismo Święte? Może jeszcze w dodatku przetłumaczone z łaciny na język ludowy? Żeby każdy mógł je czytać i po swojemu interpretować? Chcielibyście, by do tego doszło?

– Wcale nie muszę chcieć – odrzekł spokojnie Gutenberg. – Bo do tego już doszło. Całkiem niedaleko stąd. W Czechach. I jakkolwiek się dalsze dzieje potoczą, nic nie zmieni już ani tego faktu, ani jego skutków. Czy chcemy tego, czy nie, stoimy w obliczu reform.

Zapadła cisza. Reynevanowi wydało się, że powiało zimnem. Od okna, od strony odległego o rzut burakiem klasztoru dominikanów, w którym rezydowała Inkwizycja.

– Kiedy Husa spalili w Konstancji – odważył się przerwać długie milczenie Unger – uleciała, mówią, z dymu i popiołu gołębica. Powiadają: omen. Nadejdzie prorok nowy…

– A bo to też i czasy takie – wybuchnął nagle Justus Schottel – że nic tylko wziąć, spisać jakieś tezy i przybić je, kurważ jego mać, na drzwiach jakiegoś kościoła. Psik, Luter, psik ze stołu, bezczelny kocie.

Znowu długo panowała cisza, w której rozlegało się pełne zadowolenia mruczenie kota Lutra. Ciszę przerwał Szarlej.

– Plunąwszy na dogmaty, doktryny i reformy – powiedział – stwierdzam, że jedno mi się podoba, jedna myśl cieszy mnie ogromnie. Jeśli waszmość swym wynalazkiem ksiąg nadrukujesz, to a nuż ludzie zaczną uczyć się czytać, wiedząc, że jest co czytać? Wszak nie tylko popyt rodzi podaż, lecz i vice versa. Na początku było wszak słowo, in principio erat verbum. Warunkiem jest oczywista, by słowo, czyli księga, była tańsza jeśli nie od talii kart, to od gąsiora wódki, jako że jest to kwestia wyboru. Reasumując: wie pan co, panie Janie Gutenberg? Pomijając jego minusy, po głębszym przemyśleniu dochodzę do wniosku, ze ten pański wynalazek może jednak być epokowy.

– Z ust mi to wyjąłeś, Szarleju – powiedział Samson Miodek. – Z ust mi to wyjąłeś.

– Tedy – twarz bakałarza pojaśniała znowu – zechcecie sponsorować…

– Nie – uciął Szarlej. – Nie zechcę. Epokowość epokowością, ale ja tu, panie Gutenberg, interes prowadzę.

53
{"b":"89087","o":1}