Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Szarlej ukłonił się z atencją.

– Rada cenna – rzekł. – I dzięki za nią. Ale Węgry daleko, hen… A ja na piechotę… Bez konia…

– Nie żebrz, Szarleju. Nie do twarzy ci z tym… Zaraza! Znowu zerwała się, dopadła okna, znowu obrzuciła wyzwiskami kogoś, kto niedbale obchodził się z koniem.

– Wyjdźmy – rzekła, poprawiając włosy i falując biustem. – Jak sama nie dojrzę, skurwysyny pomarnują mi źrebce.

– Ładny tabunik – ocenił Szarlej, gdy wyszli. – Nawet jak na skałecką stadninę. Niezły grosz się szykuje. Jeśli sprzedasz.

– Nie ma strachu – Dzierżka de Wirsing z lubością przyjrzała się swym rumakom. – Jest popyt na kastelany, idą i podjezdki. Gdy idzie o konia, panowie rycerze zapominają o wężu w kieszeni. Wiecie, jak to jest: na wyprawie każdy chce się i własnym koniem pochwalić, i pocztem.

– Na jakiej wyprawie?

Dzierżka odchrząknęła, rozejrzała się. Potem wykrzywiła usta.

– W intencji naprawy tego świata.

– Aha – odgadł Szarlej. – Czesi.

– O tym – handlarka koni wykrzywiła się jeszcze bardziej – lepiej nie gadać za głośno. Biskup wrocławski pono ostro się za lokalnych heretyków zabrał. Po drodze, ilem minęła grodów, pod każdym ciężkie od wisielców szubienice. Zgliszcza po stosach.

– Przecie my nie heretycy. To czego mamy się lękać?

– Gdzie ogiery kastrują – rzekła Dzierżka ze znajomością rzeczy tam nie zaszkodzi uważać i na własne jajca.

Szarlej nie skomentował. Zajęty był obserwacją kilku zbrojnych, którzy właśnie wyprowadzali z szopy wóz, zakryty czarnym smołowanym wańtuchem. Do wozu zaprzężono dwójkę koni. A potem, ponaglani przez grubego sierżanta, zbrojni wynieśli i załadowali pod płachtę spory zamczysty kufer. Wreszcie z karczmy wyszedł wysoki typ w bobrowym kołpaku i płaszczu z bobrowym kołnierzem.

– Kto zacz? – zaciekawił się Szarlej. – Inkwizytor?

– Bliskoś trafił – odrzekła półgłosem Dzierżka de Wirsing. – To kolektor. Podatek ściąga.

– Jaki podatek?

– Specjalny, jednorazowy. Na wojnę. Z kacerzami.

– Czeskimi?

– Są inni? – Dzierżka wykrzywiła się znowu. – A podatek uchwalili panowie na Reichstagu we Frankfurcie. Czyj majątek większy niż dwa tysiące guldenów, ma zapłacić guldena, czyj mniejszy – guldena pół. Każdy giermek z rycerskiego rodu dać ma trzy guldeny, rycerz pięć, baron dziesięć… Wszyscy duchowni uiścić mają pięć od sta ze swego rocznego dochodu, duchowni bez dochodów – dwa grosze…

Szarlej wyszczerzył w uśmiechu swe białe zęby.

– Brak dochodów zadeklarowali pewnie wszyscy duchowni. Z dopiero co wspomnianym biskupem wrocławskim na czele. A jednak skrzyneczkę musiało podnieść czterech krzepkich drabów. Eskorty zaś naliczyłem ośmiu. Dziwi, iż tak sensownego ciężaru strzeże tak nieliczna grupa.

– Eskorta się wymienia – wyjaśniła Dzierżka. – Na całej trasie. Którego rycerza dziedzina, ten dostarcza zbrojnych. Dlatego w tej chwili tak ich mało. To jest, Szarleju, jak z tym przejściem Żydów przez Morze Czerwone. Żydzi przeszli, Egipcjanie jeszcze nie nadciągnęli…

– A morze się rozstąpiło – Szarlej też znał ten dowcip. – Rozumiem. Cóż, Dzierżko, będziemy się żegnać. Dzięki piękne za wszystko.

– Podziękujesz za chwilę. Bo zaraz każę wyszykować ci konika. Byś nie musiał drałować na piechotę. I miał jakieś szansę, gdy dojdzie cię pościg. Nie myśl tylko, że to z miłosierdzia i dobroci serca. Zwrócisz mi pieniądze przy sposobności. Czterdzieści reńskich. Nie rób min. Cena jak dla brata! Wdzięcznym być powinieneś.

– I jestem – uśmiechnął się demeryt. – Jestem, Dzierżko. Dzięki przeogromne. Zawsze można było na ciebie liczyć. A żeby nie wyszło, żem tylko do brania skory, proszę, oto prezent dla ciebie.

– Sakiewki – chłodno stwierdziła fakt Dzierżka. – Niebrzydkie. Srebrną nicią wyszywane. I perłami. Ładnymi nawet. Choć fałszywymi. Ale dlaczego trzy?

– Bom hojny. To jeszcze nie wszystko – Szarlej zniżył głos, rozejrzał się. – Trzeba ci wiedzieć, Dzierżko, że obecny tu młody Reinmar ma pewne… Hmmm… Zdolności. Zgoła niezwykłe, by nie rzec… magiczne.

– Hę? - Szarlej przesadza – żachnął się Reynevan. – Jestem medykiem, nie magikiem…

– Właśnie – wpadł mu w słowo demeryt. – Gdybyś potrzebowała jakiegoś eliksiru albo filtru… Miłosnego, dajmy na to… Afrodysjaku… Czegoś na potencję…

– Na potencję – powtórzyła w zamyśleniu. – Hmm… Mogłoby się przygodzie…

– No proszę. Nie mówiłem?

– …dla ogierów – dokończyła Dzierżka de Wirsing. -Ja z miłością sobie sama radzę. I jeszcze całkiem gracko obywam się bez czarnoksięstwa.

– Poproszę o utensylia do pisania – rzekł po chwili ciszy Reynevan. – Wypiszę receptę.

Wyszykowanym konikiem okazał się ów zgrabny cisawy palefrois, ten sam, którego znaleźli na przesiece. Reynevan, który wieszczbom leśnych czarownic początkowo wiary raczej nie dawał, teraz zadumał się głęboko. Szarlej zaś wskoczył na konia i dziarsko obkłusował majdan. Demeryt ujawnił kolejny talent – powodowany pewną ręką i mocnymi kolanami cisek szedł jak po sznurku, pięknie unosząc nogi i wysoko trzymając głowę, zaś w niewymuszenie eleganckiej pozycji jeździeckiej Szarleja największy znawca i mistrz hippiki nie znalazłby nic do skrytykowania. Koniuchy i zbrojni z eskorty zaklaskali w dłonie. Nawet opanowana Dzierżka de Wirsing zacmokała z uznaniem.

– Anim wiedziała – mruknęła – że tyli z niego kawalkator. Iście, nie zbywa mu na talentach.

– Prawda.

– Ty zaś, krewniaku – odwróciła się – uważaj na siebie. Polowanie trwa na husyckich emisariuszy. Na obcych i przybyszów wszędzie teraz bacznie patrzą, a o wypatrzonych zaraz donoszą. Bo kto nie doniesie, sam w podejrzeniu. Tyś zaś nie dość, że obcy i przybysz, to jeszcze twoje imię i ród znane się na Śląsku zrobiły, coraz więcej ludzi ma na Bielawę wyostrzone uszy. Wymyśl sobie coś.

Nazwij się… Hmm… Żeby imię choć to samo zostało i nie myliło ci się cięgiem… Niechaj tedy będzie… Reinmar von Hagenau.

– Przecież – uśmiechnął się Reynevan – tak nazywał się sławny poeta…

– Nie grymaś. A zresztą czasy mamy trudne. Kto w takich pamięta nazwiska poetów?

Szarlej zakończył pokaz krótkim, acz energicznym galopem, wrył konia, aż prysnął żwir. Podjechał, zmuszając ciska do kroków tak tanecznych, że znowu zarobił na aplauz.

– Wdała bestyjka – powiedział, klepiąc źrebca po szyi. – I ścigła. Jeszcze raz dziękuję, Dzierżko. Bywaj.

– Bywajcie. I niech Bóg prowadzi.

– Do widziska.

– Do obaczyska. Oby w lepszych czasach.

40
{"b":"89087","o":1}