Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dokładnie tak – odparł Gwibert Bancz, sekretarz biskupa wrocławskiego, młody kleryk o ładnej twarzy, czystej cerze i łagodnych aksamitnych oczach. – Postanowione to jest. Żadnych kroków przeciw rodowi Sterczów. Nawet upomnień. Nawet przesłuchań. Biskup postanowił to w obecności jego wielebności sufragana Tylmana. I w przytomności owego rycerza, któremu śledztwo poruczono. Tego, który dziś rankiem do Wrocławia zjechał.

– Rycerz – powtórzył kanonik, wpatrzony w obraz przedstawiający męczeństwo świętego Bartłomieja, jedyną, prócz półki z lichtarzami i krucyfiksem, dekorację surowych ścian izby. – Rycerz, który rankiem do Wrocławia zjechał.

Gwibert Bancz przełknął ślinę. Sytuacja, co tu dużo gadać, nie była dla niego najzręczniejsza. Nigdy nie była. I nic nie wskazywało, by kiedyś mogło się to zmienić.

– Właśnie – Otto Beess zabębnił palcami po stole, skupiony, zdawałoby się, wyłącznie na męczonym przez Ormian świętym. – Właśnie. Cóż to za rycerz, synu? Imię? Ród? Herb?

– Khem… – chrząknął kleryk. – Ni imię nie padło, ni ród… Ni herbu nie nosił, cały w czerń będąc odzianym. Aleć jam go już u biskupa widywał.

– Jak tedy wygląda? Nie każ się ciągnąć za język.

– Niestary. Wysoki, szczupły… Włosy czarne do ramion. Nos długi, by dziób… Tandem wejrzenie jakieś takie… ptasie… Przenikliwe… In summa, gładkim nazwać go trudno… Ale męski…

Gwibert Bancz urwał nagle. Kanonik nie odwrócił głowy, nie przerwał nawet bębnienia palcami. Znał tajone upodobania erotyczne kleryka. To, że je znał, pozwoliło mu zrobić zeń swego informatora.

– Mów dalej.

– Owóż to ten właśnie przybysz rycerz, który, nawiasem mówiąc, w obecności biskupa nie wykazał ni uniżoności, ni skrępowania nawet bynajmniej, zdał relację ze śledztwa w sprawie zabójstw panów Barta z Karczyna i Piotra von Bielau. A była ta relacja taka, że jego wielebność sufragan nie zdzierżył w pewnym momencie i śmiać się począł…

Otto Beess bez słowa uniósł brwi.

– Rzekł ów rycerz, że winni są Żydzi, albowiem w pobliżu miejsc obu zbrodni dało się wywęszyć foetor judaica, właściwy Żydom smród… Aby się tego odoru pozbyć, Żydowini piją, jak wszystkim wiadomo, krew chrześcijańską. Mord, prawił dalej przybysz, nie bacząc, że wielebny Tylman do rozpuku się zaśmiewa, nosi więc znamiona rytualnego i winnych należałoby szukać w najbliższych kahałach, zwłaszcza brzeskim, albowiem rabina z Brzegu widziano w okolicach Strzelina właśnie, i to w towarzystwie młodego Reinmara de Bielau… Tego, co to wie wasza wielebność…

– Wiem. Mów dalej.

– Na takie dictum wielebny sufragan Tylman oświadczył był, że to bajka, że obaj zamordowani padli od mieczów. Że taki pan Albrecht von Bart siłacz był i szermierz zawołany. Że żaden rabin, z Brzegu czy skądkolwiek, nie dałby rady panu Bartowi nawet wówczas, gdyby bili się na Talmudy. I znowu jął śmiać się do łez.

– A rycerz?

– Rzekł, że jeśli nie Żydzi zabili dobrych panów Barta i Piotra de Bielau, to musiał uczynić to diabeł. Co w sumie na jedno wychodzi.

– Co na to biskup Konrad?

– Jego dostojność – odchrząknął kleryk – wzrokiem spiorunował wielebnego Tylmana, nierad, widać było, z jego wesołości. I od razu przemówił. Wielce surowo, poważnie i urzędowo, a mnie zapisać to kazał…

– Umorzył śledztwo – uprzedził kanonik, bardzo wolno wymawiając słowa. – Po prostu umorzył śledztwo.

– Jakbyście przy tym byli. A wielebny sufragan Tylman siedział i słowem się nie odezwał, ale minę miał dziwną. Biskup Konrad pomiarkował to i rzekł, a gniewnie, że racja jest po jego stronie, historia to zaświadczy i że to ad maiorem Dei gloriom.

–  Tak rzekł?

– Tymi słowy. Dlatego nie idźcie, wielebny ojcze, w tej sprawie do biskupa. Ręczę, nic nie wskóracie. Nadto zaś…

– Nadto zaś co?

– Rzekł ów przybysz do biskupa, że jeśli w sprawach obydwu zbrodni będzie kto inwokował, składał petycje albo dalszego domagał się śledztwa, to on żąda być o tym uwiadomiony.

– On żąda – powtórzył Otto Beess. – A co na to biskup?

– Głową kiwał.

– Głową kiwał – powtórzył kanonik, też kiwając. – No, no. Konrad, Piast Oleśnicki. Głową kiwał.

– Kiwał, wielebny ojcze.

Otto Beess znowu spojrzał na obraz, na katowanego Bartłomieja, z którego Ormianie zdzierali długie pasy skóry za pomocą wielgaśnych obcęgów. Jeśli wierzyć Złotej legendzie Jakuba da Voragine, pomyślał, nad miejscem męczeństwa unosił się zapach róż przecudny. Akurat. Męka śmierdzi. Nad miejscami tortur unosi się smród, cuch, odór. Nad wszystkimi miejscami kaźni i męki. Także nad Golgotą. Tam też, głowę dam, nie było róż. Był, jakże trafnie, foetor judaica.

–  Proszę, chłopcze. Weź.

Kleryk, jak zwykle, najpierw sięgnął po sakiewkę, potem raptownie cofnął rękę, jak gdyby kanonik podawał mu skorpiona.

– Wielebny ojcze… – bąknął. – Toć ja nie dla… Nie dla grosza marnego… Jeno dlatego, że…

– Weź, synu, weź – przerwał z protekcjonalnym uśmiechem kanonik. – Mówiłem ci już przy innych okazjach, że informator musi brać zapłatę. Gardzi się przede wszystkim tymi, którzy donoszą za darmo. Dla idei. Ze strachu. Ze złości i zawiści. Mówiłem ci już: więcej niźli zdradą Judasz zasłużył na wzgardę tym, że zdradził tanio.

Popołudnie było pogodne i ciepłe, miła odmiana po kilku dniach słoty. Lśniła w słońcu wieża kościoła Marii Magdaleny, lśniły dachy kamieniczek. Gwibert Bancz przeciągnął się. U kanonika zmarzł. Izba była zacieniona, od murów wiało zimnem.

Oprócz siedziby w domu kapitulnym na Ostrowiu Tumskim prepozyt Otto Beess miał we Wrocławiu dom na Szewskiej, niedaleko rynku, tam zwykł był przyjmować tych, o których wizytach nie powinno być głośno, w tej liczbie oczywiście i Gwiberta Bancza. Gwibert Bancz postanowił więc wykorzystać okazję. Na Ostrów wracać mu się nie chciało, było mało prawdopodobne, by biskup potrzebował go przed nieszporami. A z Szewskiej były trzy kroki do pewnej znanej klerykowi piwnicy za Kurzym Targiem. W piwnicy zaś można było wydać część otrzymanych od kanonika pieniędzy. Gwibert Bancz święcie wierzył, że pozbywając się pieniędzy pozbywa się grzechu.

Gryząc nabyty na mijanym straganie precel, dla skrócenia drogi skręcił w ciasny zaułek. Było tu cicho i bezludno, tak bezludno, że prysnęły mu spod nóg zdumione pojawieniem się człowieka szczury.

Usłyszał szelest piór i łopot skrzydeł. Obejrzał się i zobaczył wielkiego pomurnika, niezgrabnie siadającego na fryzie nad zamurowanym oknem. Upuścił precel, cofnął się raptownie, odskoczył.

Na jego oczach ptak zjechał po murze, chrobocząc szponami. Zamazał się. Wyrósł. I zmienił kształt. Bancz chciał wrzasnąć, ale nie zdołał dobyć głosu ze skurczonego gardła.

Tam, gdzie przed chwilą był pomurnik, teraz stał znany klerykowi rycerz. Wysoki, szczupły, czarnowłosy, czarno odziany, o przenikliwym ptasim wejrzeniu.

Bancz znowu rozwarł usta i znowu nie wydobył z nich nic poza cichym skrzekiem. Rycerz Pomurnik zbliżył się posuwiście. Będąc zupełnie blisko uśmiechnął się, mrugnął i złożył usta, przesyłając klerykowi bardzo erotyczny pocałunek. Nim kleryk zrozumiał, w czym rzecz, złowił okiem błysk klingi, dostał w brzuch, na uda chlusnęła mu krew. Dostał drugi raz, w bok, nóż zachrupał na zebrach. Uderzył plecami o mur, trzeci cios niemal go doń przygwoździł.

Teraz już mógł wrzeszczeć i byłby wrzasnął, ale nie zdążył. Pomurnik doskoczył i szerokim pociągnięciem rozpłatał mu gardło.

Skurczonego, leżącego w czarnej kałuży trupa znaleźli żebracy. Zanim zjawiła się straż grodowa, przybiegli jeszcze handlarze i przekupki z Kurzego Targu.

Nad miejscem zbrodni wisiała groza. Groza okropna, dławiąca, skręcająca kiszki. Groza straszna.

Tak straszna, że do momentu nadejścia straży nikt nie odważył się ukraść sakiewki z pieniędzmi, sterczącej zamordowanemu z rozerzniętych nożem ust.

– Gloria in excelsis Deo - zaintonował kanonik Otto Beess, opuszczając złożone dłonie i skłaniając głowę przed ołtarzem. – Et in terra pax hominibus bonae voluntatis…

Diakoni stanęli po jego bokach, przyciszonymi głosami włączając się do śpiewu. Celebrujący mszę Otto Beess, prepozyt wrocławskiej kapituły, kontynuował. Kontynuował mechanicznie, rutynowo. Myślami był gdzie indziej.

Laudamus te, benedicimus te, adoramus te, glorificamus te, gratias agimus tibi…

Zamordowali kleryka Gwiberta Bancza. W biały dzień, w centrum Wrocławia. A biskup Konrad, który umorzył śledztwo w sprawie zabójstwa Peterlina von Bielau, śledztwo w sprawie swego sekretarza zapewne umorzy również. Nie wiem, co tu się dzieje. Ale trzeba zadbać o własne bezpieczeństwo. Nigdy, pod żadnym pozorem, nie dać pretekstu ani okazji. I nie dać się zaskoczyć.

Śpiew wznosił się aż pod wysokie sklepienie wrocławskiej katedry.

Agnus Dei, Filius Patris, qui tollis peccata mundi,

miserere nobis; Qui tollis peccata mundi, suscipe deprecationem

nostram…

Otto Beess przyklęknął przed ołtarzem.

Mam nadzieję, pomyślał, czyniąc znak krzyża, mam nadzieję, że Reynevan zdążył… Że jest już bezpieczny. Mam wielką nadzieję…

– Miserere nobis…

Msza trwała.

Czterech jeźdźców przegalopowało przez rozstaje, obok kamiennego krzyża, jednej z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni i skruchy. Wiatr siekł, deszcz zacinał, błoto pryskało spod kopyt. Kunz Aulock, zwany Kyrielejson, zaklął, mokrą rękawicą ścierając wodę z twarzy. Stork z Gorgowic zawtórował spod ociekającego kaptura jeszcze bardziej sprośnie. Walterowi de Barby i Sybkowi z Kobylejgłowy nawet już nie chciało się kląć. W cwał, myśleli, byle prędzej pod jaki dach, do jakiej oberży, do ciepła, suchości i grzanego piwa.

Błoto bryznęło spod kopyt, błocąc i tak już ubłoconą postać, skurczoną pod krzyżem i nakrytą płaszczem. Żaden z jeźdźców nie zwrócił na postać uwagi.

Reynevan też nawet nie uniósł głowy.

30
{"b":"89087","o":1}