– Węgrom i żelaznym panom w większości udało się uciec na lewy brzeg zamarzniętej Sazawy. Potem lód się załamał. Radzę ci, chłopcze, z całego serca, jeśli kiedy wypadnie ci wojować w zimie, nigdy w zbroi nie uciekaj po lodzie. Nigdy.
Reynevan przyrzekł sobie, że nigdy. Sulimczyk sapnął, chrząknął.
– Jak mówiłem – podjął – rycerstwo, choć straciło honor, uratowało skórę. W większości. Ale pieszy lud, setki oszczepników, strzelców, pawężników, zaciężni wojacy z Rakus i Morawy, uzbrojeni mieszczanie z Ołomuńca, tych husyci dopadli i bili, bili strasznie, bili przez dwie mile, od wsi Habry do przedpoli Niemieckiego Brodu. I śnieg na tej drodze zrobił się czerwony.
– A wy? Jak was…
– Nie uciekłem z królewskim rycerstwem, nie uciekłem i wtedy, gdy uciekali Pippo Spano i Jan von Hardegg, a oni, trza oddać im honor, uciekli jako jedni z ostatnich i nie bez walki. Ja też, wbrew bajaniom, biłem się i to ostro. Poseł nie poseł, trzeba było się bić. I nie biłem się sam, było przy mnie paru Polaków i ładnych paru morawskich panoszów. Takich, co nie lubili uciekać, zwłaszcza przez lodowatą wodę. Biliśmy się tedy i tyle ci powiem, że niejedna tam płacze z mojego powodu czeska matka. Ale nec Hercules…
Pachołkowie, jak się okazało, nie spali. Albowiem jeden właśnie podskoczył, jakby użądliła go żmija, drugi krzyknął zduszonym głosem, trzeci zazgrzytał dobywanym kordem. Giermek Wojciech porwał za kuszę. Wszystkich uspokoił ostry głos i władczy gest Zawiszy.
Z mroku coś wyszło.
Zrazu myśleli, że to fragment, kłębek ciemności, ciemniejszy od niej samej nawet, wypączkowany z nieprzebitej ćmy, zaznaczający się antracytową czernią w rozjaśnianym rozbłyskami ognia, migotliwym mroku nocy. Gdy płomień wybuchał gwałtowniej, żywiej i jaśniej, ten kęs ciemności, nic nie tracąc ze swej czerni, przybierał jednak kształt. I postać. Postać małą, krępą, pękatą, postać ni to ptaka stroszącego pióra, ni to zwierza o zjeżonej sierści.
Wciągniętą w ramiona głowę stwora zdobiła para dużych, szpiczastych uszu, sterczących, jak u kota, pionowo i nieruchomo.
Wojciech wolno, nie spuszczając ze stwora oczu, odłożył kuszę. Któryś z pachołków wezwał instancji świętej Kingi, ale i jego uciszył gest Zawiszy, gest nie gwałtowny, ale pełen władzy i autorytetu.
– Witaj nam, przybyszu – przemówił, imponując spokojem, rycerz z Garbowa. – Zasiądź bez obawy przy naszym ognisku.
Stwór poruszył głową, Reynevan dostrzegł ulotny błysk wielkich oczu, w których czerwono przejrzał się ogień.
– Zasiądź tu bez obawy – powtórzył Zawisza głosem życzliwym i twardym zarazem. – Nie musisz się nas lękać.
– Nie lękam – odezwał się chrapliwie stwór. Ku osłupieniu wszystkich. Stwór zaś wyciągnął łapę. Reynevan byłby odskoczył, ale zbyt się bał, by móc się poruszyć. I nagle ze zdumieniem uświadomił sobie, że łapa wskazuje herb na tarczy Zawiszy. Potem zaś, ku jeszcze większemu jego zdumieniu, stwór wskazał na kociołek z ziołowym naparem.
– Sulima i Zielarz – zachrypiał stwór. – Prawość i wiedza. Czego tedy lękać? Nie lękam. Imię moje Hans Mein Igel.
– Witaj nam, Hansie Mein Igelu. Czyś głodny? Czy spragnionyś?
– Nie. Posiedzieć jeno. Posłuchać. Bo słyszał, jak mówią. I przyszedł posłuchać.
– Jesteś naszym gościem.
Stwór przybliżył się do ogniska, zjeżył w kulę, znieruchomiał.
– Taaak – znowu zaimponował spokojem Zawisza. – Na czym to ja stanąłem?
– Na tym… – Reynevan przełknął, odzyskał mowę. – Na tym, że nec Hercules.
– Tak właśnie – zachrypiał Hans Mein Igel.
– Ano – rzekł swobodnie Sulimczyk – tak i było. Nec Hercules, zmogli nas. Kupa ich była, husytów znaczy. I tak mieliśmy to szczęście, że zwaliła się na nas kalisznicka jazda, taboryccy cepnicy nie znają bowiem takich słów jak „pardon” czy „okup”. Gdy zsadzili mnie w końcu z kulbaki, ktoś z tych, co zostali przy mnie, Mertwicz albo Rarowski, zdążył krzyknąć, kim jestem. Że byłem pod Grunwaldem z Żiżką i Janem Sokołem z Lamberku.
Reynevan westchnął z cicha, słysząc sławne imiona. Zawisza milczał długo.
– Resztę – powiedział wreszcie – musicie znać. Bo reszta wiele od legendy różnić się nie może.
Reynevan i Hans Mein Igel w milczeniu kiwnęli głowami. Długo potrwało, nim rycerz przemówił znowu.
– Teraz – powiedział – tak mi się coś widzi, żem sobie na starość zarobił na klątwę albo jak. Bo gdy mnie z niewoli wykupiono i wróciłem do Krakowa, to ja to wszystko, co wtedy, w dzień Trzech Króli, widziałem pod Niemieckim Brodem, to wszystko, na co patrzyłem nazajutrz, po zdobyciu miasta, opowiedziałem królowi Władysławowi. Opowiedziałem. Nie radziłem, nie pchałem się ze swoim zdaniem i opinią, nie byłem nachalny w sądach i osądach. Zwyczajnie opowiedziałem, a on, stary chytry Litwin, słuchał. I wiedział. I nigdy, chłopcze, bądź tego pewny, choćby papież ślozy ronił nad zagrożoną wiarą, a Luksemburczyk srożył się i groził, stary chytry Litwin nie pośle na Czechów polskiego i litewskiego rycerstwa. I wcale nie przez złość na Luksemburczyka za wyrok wrocławski ani za rozbiorowe knowania w Pożoniu bynajmniej, lecz z powodu mojej opowieści. I wysnutego z niej jedynie słusznego wniosku, że polskie i litewskie rycerstwo jest potrzebne na Krzyżaków i głupio, całkiem bez sensu byłoby topić je w Sazawie, Wełtawie czy Łabie. Jagiełło, po wysłuchaniu mojej opowieści, nigdy nie przyłączy się do antyhusyckich krucjat. Za moją, jak się rzekło, sprawą. Dlatego jadę nad Dunaj, na Turków, zanim mnie ekskomunikują.
– Żartujecie – bąknął Reynevan. – Gdzie was… Jaka ekskomunika? Takiego rycerza jak wy… Żartować raczycie.
– Pewnie – kiwnął głową Zawisza. – Pewnie, że raczę. Ale strach jest.
Przez czas jakiś milczeli. Hans Mein Igel sapał cicho. Konie w ciemnościach pochrapywały niespokojnie.
– Byłbyż to – zaryzykował Reynevan – koniec rycerstwa? I rycerskości? Piechota, solidarna i zwarta, ramię przy ramieniu, nie dość, że dostoi konnym pancernym, to nawet zdoła ich pokonać? Szkotowie pod Bannockburn, Flamandowie pod Courtrai, Szwajcarzy pod Sempach i Morgarten, Angielczycy pod Azincourt, Czesi na Witkowie i pod Wyszehradem, pod Sudomierzem i Niemieckim Brodem… Może to koniec… epoki? Może kończy się czas rycerstwa?
– Wojna bez rycerstwa i rycerskości – odrzekł po chwili Zawisza Czarny – musi wreszcie przerodzić się w zwykły mord. A w konsekwencji ludobójstwo. W czymś takim nie chciałbym brać udziału. Ale tak szybko to nie nastąpi, więc nie myślę, bym dożył. Między nami mówiąc, nie chciałbym dożyć.
Długo panowała cisza. Ognisko dogasało, polana żarzyły się rubinowo, od czasu do czasu wybuchając sinawym płomykiem lub gejzerem iskier. Któryś z pachołków za-chrapał. Zawisza tarł czoło dłonią. Hans Mein Igel, czarny jak kłębek mroku, poruszał uszami. Gdy w jego ślepiach po raz kolejny odbił się płomień, Reynevan zorientował się, że stwór patrzy na niego.
– Miłość – odezwał się nagle Hans Mein Igel – niejedno ma imię. A tobie, młody Zielarzu, właśnie ona wyznaczy los. Miłość. Życie uratuje, gdy nie będziesz nawet wiedział, że to ona właśnie. Bo wiele ma imion Bogini. A jeszcze więcej twarzy.
Reynevan milczał osłupiały. Tym, który zareagował, był Zawisza.
– Proszę, proszę – powiedział. – Przepowiednia. Jak każda ciężka do wyrozumienia, jak każda pasuje do wszystkiego i do niczego zarazem. Bez urazy, panie Hansie. A dla mnie? Będziesz coś miał?
Hans Mein Igel poruszył głową i uszami.
– Nad wielką rzeką – powiedział wreszcie swym niezbyt wyraźnym, chrapliwym głosem – stoi na górze gród. Na górze, a woda opływa. A zwie się: Gołębi Gród. Złe miejsce. Nie jedź tam, Sulima. Złe miejsce dla ciebie, Gołębi Gród. Nie jedź tam. Zawróć.
Zawisza milczał długo, widać było, że pogrążony jest w zadumie. Milczał tak długo, że Reynevan uznał, że zbędzie milczeniem dziwne słowa dziwnego nocnego stwora.
Mylił się.
– Ja – przerwał milczenie Zawisza – miecza jestem człowiek żelaznego. Ja wiem, co mnie czeka. Znam mój los. Znam go od czterdziestu bez mała lat, od chwili, gdym wziął miecz do ręki. Ale nie obejrzę się za siebie. Nie spojrzę na pozostawiane za koniem hundsfeldy, psie groby i królewskie zdrady, na podłość, na małość i bezbożność ducha. Nie zawrócę z obranej drogi, mości Hansie Mein Igelu.
Hans Mein Igel nie powiedział ani słowa, ale jego wielkie oczy rozbłysły.
– Tym niemniej – Zawisza Czarny potarł czoło – wolałbym, żebyś jak Reynevanowi wieszczył mi miłość. Nie śmierć.
– Ja też – powiedział Hans Mein Igel – bym wolał. Bywajcie.
Stwór nagle zwiększył się, mocno nastroszył sierść. I znikł. Rozpłynął się w mroku, tym samym mroku, z którego się wyłonił.
Konie parskały i potupywały w ciemnościach. Pachołkowie chrapali. Niebo jaśniało, gwiazdy bladły nad wierzchołkami drzew.
– Niesamowite – powiedział wreszcie Reynevan. – To było niesamowite.
Sulimczyk poderwał głowę, zbudzony z drzemki.
– Co? Co niesamowite?
– Ten… Hans Mein Igel. Wiecie, panie Zawiszo, że… No, przyznać muszę… Byłem dla was podziwu pełen.
– Czemu?
– Gdy się wyłonił z ćmy, nawet nie drgnęliście. Ba, ani głos wam nie zadrżał. A jak z nim później gadaliście, podziw brał… A przecież to był… Stwór nocny. Nieludź… Obcy.
Zawisza Czarny z Garbowa patrzył na niego długo.
– Znam mnóstwo ludzi… – odrzekł wreszcie bardzo poważnym głosem. – Całe mnóstwo ludzi bardziej mi obcych.
Świt był mglisty, mokry, kropelki rosy girlandami całymi wisiały na pajęczynach. Las był cichy, ale groźny jak śpiąca bestia. Konie boczyły się na nadpływający, płożący się opar, parskały, potrząsały łbami.
Za lasem, na rozdrożu, stał kamienny krzyż. Jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni. I mocno spóźnionej skruchy.
– Tu się rozstaniemy – powiedział Reynevan. Sulimczyk spojrzał na niego, powstrzymując się jednak
od komentarza.
– Tu się rozstaniemy – powtórzył chłopiec. – Jak i wam, mnie tez nie w smak oglądać się na hundsfeldy. Jak i wam, wstrętna jest mi myśl o podłości i małości ducha. Wracani do Adeli. Albowiem… Nieważne, co mówił ów Hans… Moje miejsce jest przy niej. Nie będę uciekał jak tchórz, jak drobny złodziejaszek. Stawię czoło temu, czemu będę musiał stawić. Jak wy stawiliście pod Niemieckim Brodem. Bywajcie, szlachetny panie Zawiszo.