Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Reynevan usiadł. Obmacał głowę i boki. Był cały we krwi, ale, jak wyglądało, cudzej. Opodal, wciąż ze swą pawęża, siedział oparty o wóz Samson Miodek z zakrwawioną głową, gęste krople kapały mu z ucha na ramię. Kilku husytów gramoliło się z ziemi. Jeden płakał. Jeden wymiotował. Jeden ściąganym zębami rzemieniem usiłował tamować krew, sikającą z kikuta odrąbanej ręki.

– Żyjemy – powtórzył Szarlej. – Żyjemy! Hej, Halada, sły…

Urwał. Halada nie słyszał. Już nie mógł słyszeć.

Do wozów podjechał Brazda z Klinsztejna, podjechali pancerni z odsieczy. Choć rozkrzyczani i rozpaleni bitką, milkli i cichli, gdy pod kopytami koni zaczynało mlaskać krwawe błoto. Brazda ocenił wzrokiem masakrę, spojrzał w zeszklone oczy Halady, nic nie powiedział.

Dowódca pancernych z odsieczy przyglądał się Reynevanowi, mrużąc oczy. Widać było, że stara się sobie przypomnieć. Reynevan poznał go od razu i nie tylko po róży w herbie – był to raubritter z Kromolina, protektor Tybalda Raabego, Polak, Błażej Poraj Jakubowski.

Czech, który płakał, opuścił głowę na pierś i umarł. W ciszy.

– Dziw – rzekł wreszcie Jakubowski. – Patrzcie na tych trzech. Nawet nie bardzo poharatani. Cholerni z was szczęściarze! Albo jakiś demon czuwa nad wami.

Nie poznał ich. Nie było w tym zresztą nic dziwnego.

Choć ledwie trzymał się na nogach, Reynevan natychmiast zabrał się za opatrywanie rannych. W tym czasie husycka piechota dorzynała i obdzierała ze zbroi joannitów i kopijników Haugwitza. Zabitych wyłuskiwano z blach, zaczęły się już kłótnie, co lepszą broń i co kosztowniejsze pancerze wyszarpywano sobie, brano się do kułaków.

Jeden z leżących pod wozem rycerzy, z pozoru martwy jak inni, poruszył się nagle, zazgrzytał zbroją, zajęczał z głębi hełmu. Reynevan podszedł, ukląkł, podniósł hundsgugel. Długo patrzyli sobie w oczy.

– Dalej… – charknął rycerz. – Dobij mnie, heretyku. Zabiłeś mi brata, zabij i mnie. I niech cię piekło pochłonie…

– Wolfher Sterczą.

– Obyś zdechł, Reynevanie Bielau.

Zbliżyło się dwóch husytów z zakrwawionymi nożami. Samson wstał i zagrodził im drogę, a w jego oczach było coś takiego, że husyci wycofali się prędko.

– Dobij mnie – powtórzył Wolfher Sterczą. – Czarci pomiocie! Na co czekasz?

– Nie zabiłem Niklasa – rzekł Reynevan. – Dobrze o tym wiesz. Wciąż nie jestem pewien, jaką rolę wy odegraliście w zamordowaniu Peterlina. Ale wiedz, Sterczą, że ja tu wrócę. I policzę się z winnymi. Sam to wiedz i powtórz innym. Reinmar z Bielawy wróci na Śląsk. I zażąda zdania rachunku. Za wszystko.

Zacięta twarz Wolfhera zmiękła, zelżała, Sterczą grał zucha, ale dopiero teraz pojął, że ma szansę przeżyć. Mimo tego nie powiedział słowa, odwrócił głowę.

Wracała z pościgu i rekonesansu konnica Brazdy. Popędzona przez dowódców piechota porzuciła obdzieranie poległych, formowała szyk marszowy. Zbliżył się Szarlej z trzema końmi.

– Wyruszamy – rzekł krótko. – Samsonie, dasz radę jechać?

– Dam.

Wyruszyli dopiero po godzinie. Zostawiając za plecami kamienny krzyż pokutny, jedną z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni i spóźnionej skruchy. Teraz, oprócz krzyża, rozstaje znaczył również kurhan, pod którym pochowano Oldrzycha Haladę i dwudziestu czterech husytów, Sierotek z Hradca Kralove. Na kurhanie Samson zatknął pawęż. Z promienną hostią i kielichem. I napisem: BUH PAN NAS.

Armia Ambroża maszerowała na zachód, ku Broumovu, zostawiając za sobą szeroki czarny pas zrytego kołami i niesionego butami błota. Reynevan odwrócił się w siodle, obejrzał.

– Ja tu wrócę – powiedział.

– Tego się obawiałem – westchnął Szarlej. – Tego się obawiałem, Reinmarze. Że to właśnie powiesz. Samsonie?

– Słucham?

– Mamroczesz pod nosem, w dodatku po włosku, więc, jak wnoszę, to znowu Dante Alighieri.

– Dobrze wnosisz.

– I pewnie fragment pasujący do naszej sytuacji? Do tego, dokąd zmierzamy?

– W samej rzeczy.

– Hmm… Fuor de la gueta… Idziemy więc, według ciebie… Nie będę natrętny, jeśli poproszę o przekład?

– Nie będziesz.

Z cichego świata w światy wiecznie drżące. W nową dziedzinę, nieśmiertelnie ciemną.

Na zachodnim zboczu Golińca, w miejscu, skąd jak na dłoni widać było dolinę i maszerującą armię, usiadł na gałęzi świerka wielki pomurnik, otrząsając igliwie ze śniegu. Pomurnik obrócił głowę, jego nieruchome oko zdawało się wypatrywać kogoś wśród idących.

Pomurnik chyba wreszcie zobaczył, co chciał zobaczyć, bo rozwarł dziób i zaskrzeczał, a w skrzeku tym było wyzwanie. I okrutna groźba.

Góry tonęły w mętnawym sfumato pochmurnego zimowego dnia.

Śnieg znowu zaczął padać. Zasypywał ślady.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO

118
{"b":"89087","o":1}