– Jak było, tak było – odrzekł po chwili milczenia demeryt. – Było zaś lat temu siedem. Pewnie cię to zdziwi, ale niektórzy ludzie potrafią uczyć się na błędach i wyciągać wnioski.
– Na początku naszej znajomości – powiedział Reynevan – tak dawno, że zda się, jakby wieki upłynęły, uraczyłeś mnie, pamiętam, sentencją następującą: Stwórca stworzył nas na obraz i podobieństwo, ale zadbał o cechy indywidualne. Ja, Szarleju, nie przekreślam przeszłości i nie zapominam o niej. Ja wrócę na Śląsk i wyrównam rachunki. Wyrównam wszystkie rachunki i spłacę wszystkie długi, z odpowiednim procentem. Z Hradca Kralove zaś na Śląsk bliżej niż z Budy…
– I spodobał ci się sposób – uciął Szarlej – w jaki swoje rachunki wyrównuje hradecki proboszcz Ambroż. Nie miałem racji, Samsonie, że to neofita?
– Nie do końca – Samson zbliżył się tak, że Reynevan go nie zauważył ani nie usłyszał. – Nie do końca, Szarleju. Tu o co innego chodzi. O pannę Katarzynę Biberstein mianowicie. Nasz Reinmar chyba znowu się zakochał.
Nim zaszarzał mroźny świt, doszło do pożegnań.
– Bywaj, Reinmarze – uścisnął dłoń Reynevana Urban Horn. – Znikam. I tak zbyt wielu tu widziało moją twarz, w moim fachu to rzecz niebezpieczna. A mam zamiar dalej uprawiać mój fach.
– Biskup wrocławski już wie o tobie – ostrzegł Reynevan. – Wiedzą też zapewne czarni jeźdźcy krzyczący: „Adsumus”.
– Przyjdzie utaić się i przeczekać. Wśród ludzi życzliwych. Jadę więc najpierw do Głogówka. A potem do Polski.
– W Polsce nie jest bezpiecznie. Opowiedziałem ci, co podsłuchaliśmy w Dębowcu. Biskup Zbigniew Oleśnicki…
– Polska – przerwał Horn – to nie tylko Oleśnicki. Przeciwnie, Polska to w bardzo małej części Oleśnicki, Łaskarz czy Elgot. Polska, mój chłopcze, to… To inni. Europa, chłopcze, zmieni się wkrótce. I to za sprawą Polski właśnie. Bywaj, chłopcze.
– Pewnie się jeszcze spotkamy. Ty, jak cię znam, wrócisz na Śląsk. I ja tam wrócę. Mam tam jeszcze parę spraw do załatwienia.
– Kto wie, może załatwimy je razem. Przy jednej sposobności. Ale by tak się stać mogło, przyjmij, proszę, życzliwą radę, Reinmarze z Bielawy: nie wywołuj już demonów. Nie imaj się tego więcej.
– Nie będę.
– Rada druga: jeśli poważnie myślisz o przyszłej współpracy przy załatwianiu naszych spraw, poćwicz miecz. Sztylet. Kuszę.
– Poćwiczę. Bywaj, Horn.
– Bywajcie, paniczu – zbliżył się Tybald Raabe. – I na mnie czas. Trza pracować dla sprawy.
– Uważaj na siebie.
– Ja myślę.
Choć Reynevan w istocie gotów był stanąć u boku husytów z bronią w ręku, nie dane mu było. Ambroż kategorycznie zażądał, by wraz z Szarlejem byli podczas szturmu na Bardo przy nim, przy jego sztabie. Reynevan i Szarlej – pilnie obserwowani przez eskortę – byli tedy przy sztabie, gdy husycka armia wśród padającego śniegu przeprawiła się przez Nysę i we wzorowym ordynku stanęła pod miastem. Od strony północnej biły już w niebo dymy – w ramach akcji dywersyjnej konni Brazdy i Chrastickiego zdążyli już podpalić młyn i chałupy podgrodzia.
Bardo było gotowe do obrony, na murach roiło się od zbrojnych, powiewano sztandarami, krzyczano. Donośnie biły dzwony obu kościołów, czeskiego i niemieckiego.
Przed murami zaś stało w czarnych kręgach zgliszcz i kupach popiołów dziewięć osmalonych pali. Wiatr donosił kwaśny smród spalenizny.
– Husyty – wyjaśnił jeden z wieśniaków donosicieli, jakich już kilkunastu usłużnie towarzyszyło armii Ambroża. – Husyty, połapane Czechy, begardy i jeden Żyd. To na postrach. Jak się oni, panie wielmożny, wywiedzieli, że idziecie, to wszystkich wyciągli z lochu i upalili. Heretykom… Znaczy, wybaczcie… Wam… Na postrach i wzgardę.
Ambroż kiwnął głową. Nie powiedział słowa. Twarz miał kamienną.
Husyci szybko i sprawnie zajęli pozycje. Piechota ustawiła i podparła pawęże i tarasy. Przygotowała się też artyleria. Z murów wrzeszczano i rzucano obelgi, czasem huknął strzał, czasem sypnęły się bełty.
Krakały i tłukły się po niebie wystraszone wrony, śmigały zdezorientowane kawki.
Ambroż wszedł na wóz.
– Prawi chrześcijanie! – zakrzyczał. – Wierni Czesi! Armia uciszyła się. Ambroż odczekał na zupełną ciszę.
– Ujrzałem – ryknął, wskazując na osmolone pale i zgliszcza stosów – pod ołtarzem dusze zabitych dla Słowa Bożego i dla świadectwa, jakie mieli. I głosem donośnym tak zawołały: Dokądże, władco święty i prawdziwy, nie będziesz sądził i wymierzał za krew naszą kary tym, co mieszkają na ziemi?
– Ujrzałem anioła stojącego w słońcu! I zawołał on głosem donośnym do wszystkich ptaków lecących środkiem nieba: Pójdźcie, zgromadźcie się na wielką ucztę Boga, aby zjeść trupy królów, trupy wodzów i trupy mocarzy, trupy koni i tych, co ich dosiadają! I ujrzałem Bestię!
Z murów rozległa się wrzawa, poleciały klątwy i wyzwiska. Ambroż uniósł rękę.
– Oto – krzyknął – ptaki boże nad nami wskazujące drogę! A oto, tam, przed wami: Bestia! Oto Babilon opity krwią męczenników! Oto osławione zabobonem gniazdo grzechu i zła, kryjówka sług antychrysta!
– Na nich! – zawył ktoś z tłumu wojaków. – Śmieeeerć!
– Bo oto nadchodzi – ryczał Ambroż – dzień palący jak piec, a wszyscy pyszni i wszyscy wyrządzający krzywdę będą słomą, więc spali ich ten nadchodzący dzień tak, że nie pozostawi po nich ani korzenia, ani gałązki!
– Paaaaliiić ich! Śmieeerć! Bij! Morduj! Hyr na nich! Ambroż uniósł obie ręce, tłum natychmiast ścielił.
– Czeka nas dzieło Boże – zawołał. – Dzieło, do którego przystąpić trza z czystem sercem, po modlitwie! Na kolana, wierni chrześcijanie! Pomódlmy się!
Armia ze szczękiem i chrzęstem uklękła za ścianą z pawęży i tarasów.
– Otće nas – zaczął gromko Ambroż – jenź jsi na nebestch, bud'posveceno tve jmeno…
– Pfijd' tve kralovstvo! – huknęło jednym wielkim głosem klęczące wojsko. – Stań se tvd vule! Jako v nebi, tak i na zemi!
Ambroż rąk nie składał ani głowy nie spuszczał. Patrzył na mury Barda, a w jego wzroku paliła się nienawiść. Zęby miał wilczo wyszczerzone, a na wargach pianę.
– I odpuść nam – krzyczał – nasze winy! Jako my odpuszczamy…
Ktoś z klęczących w pierwszym rzędzie, miast odpuszczać, wypalił w stronę murów z piszczały. Z murów odpowiedziano, krenelaże zasnuł dym, kule i bełty zaświszczały, gradem załomotały o pawęże.
– I nie wódź – ryk husytów wzbijał się nad huk wystrzałów – nas na pokuszenie!
– Ale vysvobod nas od zleho!
– Amen! – zawył Ambroż. – Amen! A ninie naprzód, wierni Czechowie! Vpfed, bozi bojounict! Śmierć pachołkom antychrysta! Morduj papieżników!
– Hyr na nich!
Plunęły ogniem i ołowiem hufnice i taraśnice, huknęły hakownice i handkanony, zasyczały bełty, mordercza ulewa pocisków wręcz zmiotła obrońców z muru. Druga salwa, tym razem pocisków zapalających, zwaliła się na dachy domostw niczym ogniste ptactwo. Zza podniesionego zatarasu gruchnęła puszka, zasnuwając całe przedbramie gęstym śmierdzącym dymem. Brama nie osiedziała się przed pięćdziesięciofuntową kamienną kulą, rozleciała się w drzazgi. W wyłom runęli atakujący. Inni, niczym mrówki, leźli na mury po ostrzewiach. Wyrok śmierci na miasto Bardo zapadł w ciągu kilku minut. Tylko wykonanie odwlekło się nieco. Ale nie na długo.
– Hyr na nich! Mooorduuuj!
Dziki krzyk, wycie, wrzask, podnoszący włosy.
Bardo umierało. Umierało w biciu swych dzwonów. Dzwony Barda, jeszcze przed kilkoma chwilami donośne jak alarm, jeszcze przed chwilą butne jak wezwanie do broni, stały się rozpaczliwe, jak krzyk o pomoc. Aż wreszcie zmieniły się w spazmatyczne, chaotyczne, rozedrgane jęki konającego. I jak konający cichły, krztusiły się konaniem, dogorywały. Wreszcie umilkły, zgłuchły zupełnie. I w tym samym niemal momencie obie dzwonnice zasnuły się dymem, sczerniały na tle płomieni. Płomieni, rwących się ku niebu – rzekłbyś – ulatująca dusza miasta, które umarło.
Bo miasto Bardo umarło. Szalejąca pożoga była już tylko stosem funeralnym. A wrzask mordowanych – epitafium.
Po krótkim czasie wyszedł z miasta sznur uciekinierów – niewiast, dzieci i tych, którym husyci pozwolili wyjść. Uciekinierów pilnie lustrowali wieśniacy donosiciele. Co jakiś czas kogoś rozpoznawano. Wyciągano. I masakrowano.
Na oczach Reynevana wieśniaczka w opończy wskazała husytom młodego mężczyznę. Wywleczono go, a gdy zdarto kapucę, modnie podstrzyżona czupryna zdradziła rycerza. Wieśniaczka powiedziała coś do Ambroża i Hlusziczki. Hlusziczka wydał krótki rozkaz. Cepy wzniosły się i spadły. Rycerz runął na ziemię, leżącego zadźgano widłami i sudlicami.
Wieśniaczka zdjęła kaptur, odsłaniając gruby jasny warkocz. I odeszła. Kulejąc. W sposób na tyle charakterystyczny, by Reynevan umiał zdiagnozować wrodzone zwichnięcie biodra. Na odchodnym przesłała mu znaczące spojrzenie. Poznała go.
Z Barda wynoszono łupy, z piekła pożaru i kłębów dymu wychodził pochód objuczonych rozmaitym dobytkiem Czechów. Zdobycz ładowano na wozy. Spędzano krowy i konie.
Na samym końcu pochodu wyszedł z gorejącego miasta Samson Miodek. Był czarny od sadzy, tu i ówdzie nadpalony, nie miał też brwi ani rzęs. Niósł na ręku młodego kotka, zjeżone czarno-białe stworzonko o wielkich, dzikich i przerażonych oczach. Kotek kurczowo czepiał się pazurkami rękawa Samsona i co jakiś czas bezgłośnie otwierał pyszczek.
Twarz Ambroża była jak z kamienia. Reynevan i Szarlej milczeli. Samson zbliżył się, zatrzymał.
– Wczoraj wieczór myślałem o ratowaniu świata – powiedział bardzo miękko i ciepło. – Dziś rano o ratowaniu ludzkości. Ale cóż, trzeba mierzyć siły na zamiary. I ratować to, co można.
Złupiwszy Bardo, armia Ambroża zawróciła na zachód, ku Broumovu, zostawiając w świeżym i bielutkim śniegu szeroki czarny ślad.
Konnicę podzielono. Część pod Brazdą z Klinsztejna pojechała przodem jako tak zwany pfedvoj, czyli szpica. Reszta, w sile trzydziestu koni, oddana pod komendę Oldrzycha Halady, stanowiła ariergardę. W tej znaleźli się Reynevan, Szarlej i Samson.