Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Reynevan starł krew spod nosa. Nie odpowiedział. Oblizał puchnącą wargę.

– Reinmarze – dodał Horn. – Ty źle wyglądasz. Nie masz ty aby gorączki?

Przez czas jakiś Reynevan się dąsał. Na Horna – z wiadomych przyczyn, na Szarleja – bo nie interweniował i nie pobił Horna. Na Koppirniga, że chrapał, na Bonawenturę, że śmierdział, na Circulosa, na brata Trankwilusa, na Narrenturm i na świat cały. Na Adelę de Sterczą, bo paskudnie się wobec niego zachowała. Na Katarzynę Biberstein – bo on paskudnie się wobec niej zachował.

Na domiar złego czuł się źle. Miał katar, trzęsły nim dreszcze, źle spał, a budził się mokry od potu i zmarznięty.

Dręczyły go sny, w których wciąż i nieustannie czuł zapach Adeli, jej pudru, jej różu, jej pomadki, jej henny – na zmianę z zapachem Katarzyny, jej kobiecości, dziewczęcego potu, mięty i tataraku we włosach. Palce i dłonie pamiętały wracający w snach dotyk – i też porównywały. Nieustannie porównywały.

Budził się zlany potem. A na jawie przypominał sobie i nie przestawał porównywać.

Zły nastrój potęgowali Szarlej i Horn, którzy od incydentu zaprzyjaźnili się i pokumali, weszli w komitywę, przypadł, widać było, frant frantowi do gustu i poznał się ćwik na ćwiku. Siadując „Pod Omegą”, frantowie wiedli długie rozmowy. A na pewien temat jakby się uwzięli, w kółko do niego wracali. Nawet jeśli zaczynali od czegoś zupełnie innego – jak chociażby od widoków na wydostanie się z ciupy.

– Kto wie – mówił cicho Szarlej, w zamyśleniu obgryzając nadłamany paznokieć kciuka. – Kto wie, Horn. Może będziemy mieli szczęście… Mamy, widzisz, pewne nadzieje… Kogoś za murami…

– Kogóż to? – Horn spojrzał na niego bystro. – Jeśli można wiedzieć?

– Wiedzieć? A po cóż? Wiesz, co to jest strappado? Jak myślisz, jak długo wytrzymasz, gdy podciągną cię za…

– Dobra, dobra, daruj sobie. Ot, ciekawiło mnie, czy wasza nadzieja wypadkiem nie w ukochanej Reinmara, Adeli de Sterczą. Mającej obecnie, jak wieść niesie, duże wzięcie i wpływy wśród Piastów śląskich.

– Nie – zaprzeczył Szarlej, zauważalnie ubawiony wściekłą miną Reynevana. – W niej akurat nadziei nie pokładamy. Nasz drogi Reinmar ma, i owszem, powodzenie u płci nadobnej, ale nie wiążą się z tym żadne korzyści, poza, oczywiście, nader krótkotrwałą przyjemnością z pochędóżki.

– Tak, tak – zadumał się pozornie Horn – samo powodzenie u kobiet nie wystarczy, trzeba mieć jeszcze do nich szczęście. Dobrą, że użyję eufemizmu, rękę. Wtedy ma się szansę mieć nie tylko zgryzoty i stracone zachody miłości, ale i jakieś profity. Choćby w takiej sytuacji jak nasza. Wszak nie kto inny, a miłująca dzieweczka uwolniła z okowów Walgierza Wdałego. Zakochana Saracenka wybawiła z niewoli Huona z Bordeaux. Litewski kniaź Witold uciekł z więzienia na zamku w Trokach z pomocą kochającej żony, księżnej Anny… Zaraza, Reinmarze, ty naprawdę źle wyglądasz.

– …Ecce enim veritatem dilexisti incerta et occulta sapientiae tuae manifestasti mihi. Asperges me hyssopo, et mundabor… Hej! Żebym ja tam zaraz którego nie musiał pokropić! Lavabis me… Hola! Nie ziewać tam! Tak, tak, Koppirnig, to do ciebie było! A ty, Bonawentura, czego czochrasz się o mur jak świnia? Przy modlitwie? Godności, godności więcej! I któremu to, chciałbym wiedzieć, tak nogi śmierdzą? Lavabis me et super nivem dealbabor. Auditui meo dabis gaudium… Święta Dympno… A temu co znowu?

– Jest chory.

Reynevana bolały plecy, na których leżał. Zdziwił się, że leży, albowiem dopiero co klęczał przy modlitwie. Posadzka ziębiła, zimno promieniowało przez słomę, miał wrażenie, że leży na lodzie. Dygotał z zimna, trząsł się cały, szczękał zębami tak, że od skurczów bolały mięśnie żuchw.

– Ludzie! Toż on rozpalony jak piec Molocha! Chciał zaprotestować, czyż nie widzą, że ziębnie, że trzęsie się od chłodu? Chciał prosić, by go czymś okryli, ale nie zdołał przecisnąć przez dzwoniące zęby nawet jednego artykułowanego słowa.

– Leż. Nie ruszaj się.

Obok ktoś rzęził, zanosił się kaszlem. Circulos, to chyba Circulos tak kaszle, pomyślał, z nagłym przerażeniem zdając sobie sprawę z faktu, że kaszlącego, choć oddalonego o dwa kroki, widzi jako bezkształtną, rozmywającą się plamę. Zamrugał. Nie pomogło. Poczuł, jak ktoś ociera mu czoło i twarz.

– Leż spokojnie – powiedziała pleśń na murze głosem Szarleja. – Leż.

Był okryty, ale tego, by go okrywano, nie pamiętał. Już go tak nie trzęsło, zęby nie szczękały.

– Jesteś chory.

Chciał powiedzieć, że on wie lepiej, w końcu jest lekarzem, studiował medycynę w Pradze i potrafi odróżnić chorobę od chwilowego przemarznięcia i osłabienia. Ku swemu zdziwieniu z jego otwartych ust, miast mądrej przemowy, wyrwał się tylko jakiś okropny skrzek. Kaszlnął silnie, gardło zabolało i zapiekło. Wysilił się i kaszlnął raz jeszcze. I stracił przytomność z tego wysiłku.

Majaczył. Marzył. O Adeli i o Katarzynie W nozdrzach miał zapach pudru, różu, mięty, henny, tataraku. Palce i dłonie pamiętały dotyk, miękkość, twardość, gładkość. Gdy zamykał oczy, widział skromną, zawstydzoną nuditas virtualis – małe okrąglutkie piersi ze stwardniałymi od żądzy sutkami. Cienką talię, wąskie biodra Płaski brzuch. Wstydliwie przykurczone uda…

Nie wiedział już, która z nich jest która.

Zmagał się z chorobą przez dwa tygodnie, do Wszystkich Świętych. Potem, gdy już wyzdrowiał, dowiedział się, ze kryzys i przesilenie miały miejsce około Szymona i Judy, standardowo, siódmego dnia. Dowiedział się też, że ziołowe driakwie i napary, które go uratowały, dostarczył brat Trankwilus. A podawali mu je Szarlej i Horn. Czuwając przy nim na zmianę.

103
{"b":"89087","o":1}