Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Coś spływało mu po skroniach. Przez jedną przerażającą chwilę myślał, że starsza kobieta oskalpowała go jednak i że to jest krew. Miotał się na granicy przytomności, próbując wydostać się na powierzchnię szarej, gęstej mgły.

– Spokojnie, chłopcze.

Był to głos panny Delii i Cyr odczuł taką ulgę, że o mało znów nie zemdlał. Ale Della klepała go delikatnie po twarzy dopóki nie otworzył oczu.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, były jej kolorowe drewniane kolczyki w kształcie papużek. Cyr patrzył jak się kołyszą, podczas gdy Della przykładała mu do czoła wilgotny okład.

– Zemdlałeś – poinformowała go pogodnie. – Tucker nie zdążył cię złapać i wyrżnąłeś głową w werandę. – Uniosła mu głowę i podała coś do picia. – Widziałam to na własne oczy. Nie pamiętam, by Tucker ruszał się tak prędko od czasu, gdy jego tata odkrył, że wybił szybę w oranżerii.

Stojąca u wezgłowia kanapy Lulu pochyliła się dotykając niemal nosem jego twarzy. Cyr stwierdził, że pachnie jak kwiat lilii.

– Nie chciałam cię tak nastraszyć, chłopcze.

– Nie, psze pani. Ja tylko… Myślę, że za długo byłem na słońcu. Słysząc w głosie chłopca śmiertelne przerażenie, Tucker wkroczył do akcji.

– O co ten cały raban? Mało to osób mdlało już w tym domu? Delia odwróciła się gniewnie, gotowa go zbesztać, ale wyraz twarzy Tuckera dał jej do myślenia.

– Mam robotę. Kuzynko Lulu, byłabym wdzięczna, gdybyś poszła ze mną. Myślę o wymianie zasłon w różanym pokoju.

– Nie wiem po co. – Ale sprawa wymiany zasłon wydala jej się na tyle interesująca, że poszła za Delią.

Tucker usiadł przy stoliku do kawy.

– Kuzynka Lulu odkryła właśnie swoje indiańskie pochodzenie.

– Tak, proszę pana. – Cyr czuł, że skompromitował się w sposób nieodwracalny. Stanął chwiejnie na nogi. – To ja już pójdę.

Tucker spojrzał na bladą twarz, na której malowała się męka zażenowania.

– Przeszedłeś długą drogę, żeby porozmawiać w sprawie pracy. – Prawie szesnaście kilometrów, pomyślał Tucker. Panie na wysokościach, w tym upale! – - Może zajdziesz ze mną do kuchni. Miałem właśnie zamiar zjeść śniadanie. Możesz się do mnie przyłączyć i przy okazji powiedzieć, o co chodzi.

Cyr dostrzegł światełko we mgle.

– Tak, proszę pana. Będę wdzięczny.

próbował nie gapić się, kiedy szedł za Tuckerem przez hol. Na ścianach wisiały obrazy, piękniejsze, bardziej eleganckie niż wszystko, co zdarzyło mu się widzieć. Miał wielką ochotę dotknąć takiego malowidła, ale trzymał ręce przy sobie.

Kuchnię wyłożoną białymi kafelkami wypełniała złotawa poświata, dająca wrażenie chłodu.

Soki trawienne w żołądku Cyra przystąpiły do ataku w chwili, gdy Tucker otworzył lodówkę odsłaniając półki z jedzeniem. Wyjął tacę z szynką i Cyrowi oczy omal nie wyszły z głowy.

– Siadaj, a ja podsmażę szynkę.

Cyr zjadłby ją na zimno. Chryste, zjadłby ją na surowo, ale zdławił jęk protestu i usiadł.

– Tak, proszę pana.

– Zdaje się, że mamy też jakieś suchary. Chcesz kawy czy coli? Cyr otarł wilgotne dłonie o spodnie.

– Poproszę o cokę, panie Longstreet.

– Możesz mówić mi Tucker, skoro zemdlałeś na mojej werandzie. – Tucker odkręcił litrową colę i postawił ją przed Cyrem.

Cyr opróżnił pół butelki, zanim Tucker zdążył pokroić szynkę. Beknął, aż echo poszło po kuchni, a jego blada twarz nabrała koloru miedzi.

– Bardzo przepraszam – wymamrotał, i Tucker z trudem zdławił chichot.

– Te bąbelki to nie żarty – powiedział.

Kiedy szynka zaczęła skwierczeć, torturując Cyra swoim aromatem. Tucker rzucił mu zimnego suchara.

– Zjedz go – poradził. – Resztę podsmażę w tym atomowym piecyku. Jeżeli uda mi się go uruchomić.

Podczas gdy Tucker dumał nad kuchenką mikrofalową, Cyr pochłonął suchara w dwóch kęsach. Tucker obserwował go kątem oka i postanowił dorzucić do szynki parę jajek. Dzieciak jadł jak wygłodzony wilk.

Jajka okazały się trochę za rzadkie w środku i przypalone na krańcach, ale Cyr spojrzał na swój talerz z wyrazem niebotycznego zachwytu i wdzięczności.

Jedli w milczeniu, a Tucker obserwował chłopca, który zmiatał z talerza jaja na szynce.

Ładny dzieciak, dumał. Przypominał mu apostoła Jana ze zdjęcia w rodzinnej Biblii. Młody, wątły i rozświetlony jakimś wewnętrznym światłem. Ale był chudy jak patyk, nie tyle wyrośnięty, jak to zwykle nastolatki, ile strasznie wychudzony. Łokcie zdawały się przybijać skórę. Co ten drań robi najlepszego? pomyślał Tucker. Głodzi dzieciaki, czy co? Czekał cierpliwie, aż Cyr spałaszuje ostatni kawałek jajka.

– Więc szukasz pracy – zagaił i Cyr skinął głową, ciągle z pełnymi ustami. – Masz na uwadze coś konkretnego?

Cyr przełknął z wysiłkiem.

– Tak, proszę pana. Słyszałem, że zatrudniacie do pracy w polu.

– Naborem robotników rolnych zajmuje się Lucius – powiedział Tucker. – Pojechał do Jackson na parę dni.

Cyr poczuł, jak ulatuje z niego energia, jaką dostarczyły mu jaja na szynce. Przeszedł tak kawał drogi na próżno. Jak nic odeślą go z kwitkiem.

– Może pan mógłby mi powiedzieć, czy bierzecie robotników? Tucker wiedział, że biorą, ale żadna ludzka siła nie zmusiłaby go do zatrudnienia na polu bawełny tego bladego chłopca o zapadniętych oczach i ramionach jak patyki. Otwierał już usta, aby powiedzieć, że mają dość rąk do pracy, ale powstrzymało go coś w tych ciemnych, podkrążonych oczach. On jest bratem Eddy Lou, przypomniał sobie. Synem Austina. Nie życzył sobie żadnych Hatingerów na swojej ziemi. Ale oczy chłopca patrzyły na niego nieruchomo, pełne rozpaczy i młodzieńczej, bolesnej nadziei.

– Umiesz prowadzić traktor? Cyrowi błysnęła nadzieja.

– Tak, proszę pana.

– Potrafisz odróżnić chwast od cynii?

– Tak myślę.

– Potrafisz machnąć młotkiem i nie trafić we własny palec? Niespodziewanie Cyr uśmiechnął się.

– Czasem.

– Potrzebuję kogoś więcej niż robotnika w polu. Potrzebuję kogoś, kto dopilnowałby tu różnych spraw. Majstra do wszystkiego.

– Ja… Zrobię wszystko, co pan każe. Tucker wyjął papierosa.

– Płacę cztery dolce za godzinę. – Udawał, że nie słyszy, jak Cyr wciąga powietrze. – W południe Della da ci lunch. Nie śpiesz się przy jedzeniu, ale i nie marudź. Nie płacę ci za chrupanie sucharów.

– Nie oszukam pana, Longstreet… panie Tucker. Przysięgam.

– Wiem, że nie.

Chłopak jest tak podobny do swego ojca, jak dzień do nocy. Tucker nie mógł się temu nadziwić. – Zacznij od dzisiaj, jeżeli chcesz.

– Pewnie, że chcę. – Cyr już wstawał od stołu. – Będę tu codziennie, z samego rana. Mogę… – Urwał, przypomniawszy sobie, że jutro jest pogrzeb Eddy Lou. – Ja… tego, no., jutro…

– Wiem – powiedział Tucker, bo nic innego nie przyszło mu głowy. – Zrobisz dzisiaj, co ci każę, i wrócisz w środę.

– Tak, proszę pana. Będę w środę. Na pewno.

Chodźmy więc.

Tucker przeprowadził go przez patio i trawnik do szopy. Tupnął parę razy na wypadek, gdyby w środku drzemał wąż, po czym otworzył drzwi.

sypnęły jak stare kości.

– Trzeba by je naoliwić – mruknął Tucker.

W nozdrza uderzył go zapach wilgotnego torfu. Matka używała go pod upraw? roślin. Przedmiot, którego szukał, stał oparty o ścianę obok grabi środowych, szpadli i motyk. Uśmiechając się do siebie, Tucker wydobył na światło dzienne starego schwinna z przerzutką.

Opony były sflaczałe, ale na ramie znajdowała się pompka i łaty do dętek. Łańcuch wymagał naoliwienia bardziej niż drzwi do szopy, a siodełko pokrywała gruba warstwa pleśni.

Tucker pociągnął za uchwyt dzwonka połączonego przewodem z rączkami kierownicy. Dzwonek zadźwięczał. Tucker ujrzał siebie, jak pędzi drogą w stronę Innocence – już w dzieciństwie jeździł szybko – pokonuje kilometry, które dzielą go od lizaków i morza coca – coli. Słońce ma w plecy, a przed sobą cale życie.

– Chcę, żebyś doprowadził go do porządku.

– Tak, psze pana. – Cyr dotknął z czcią rączek. Miał kiedyś rower, starego grata, za którego przehandlował flet wystrugany z brzozowej gałęzi. Pewnego popołudnia zostawił rower w bramie i ojciec rozjechał go swoją ciężarówką.

44
{"b":"107067","o":1}