Литмир - Электронная Библиотека
A
A

18

Weszłam do mieszkania i zamknęłam za sobą drzwi. Tommy nieźle mnie przestraszył. Chodziłam od okna do okna, zasuwając zasuwy. Zaciągnęłam też żaluzje, by nikt nie mógł zajrzeć do środka. Odprężyłam się dopiero wtedy, gdy każdy najmniejszy zamek został zamknięty i sprawdzony. Usiadłam przy biurku i znalazłam w torbie wizytówkę Mariah Talbot. Znajomość z nią mogła się okazać bardzo niebezpieczna. Tommy najwyraźniej już zaczął coś podejrzewać. Wyobraziłam sobie, jak przeszukuje moją torbę i znajduje tam wizytówkę. Ludzie, którzy za wszelką cenę pragną wszystko kontrolować, stale muszą się upewniać, że żaden najmniejszy choćby drobiazg nie umknął ich uwadze. Chcąc uniknąć dodatkowych kłopotów, nauczyłam się numeru na pamięć i podarłam wizytówkę na drobne kawałeczki. Nie dawała mi spokoju myśl, że on nadal ma mój kwestionariusz, w którym napisałam o sobie znacznie więcej, niżbym chciała. Tommy nigdy nie uwierzy do końca, że zajmuję się wyłącznie sprawą zaginięcia Dowana Purcella. Był święcie przekonany, że cokolwiek robię, musi mieć jakiś związek z nim. Wypaczonemu poczuciu własnej ważności towarzyszy zazwyczaj narcyzm i paranoja. Jak wielu podobnych mu psychopatów Tommy wyczuł od razu, że zaczynam się go bać. Teraz na pewno się zastanawia, kto lub co wpłynęło na zmianę moich uczuć w stosunku do niego.

Usiadłam przy biurku i wykręciłam numer kierunkowy Teksasu oraz numer podany na wizytówce Mariah. Wiedziałam, że jej nie zastanę, ale mogłam przynajmniej zostawić jej wiadomość i poprosić, żeby się ze mną skontaktowała. Przypomniałam sobie, jak zgrabnie Henry włączył do rozmowy nazwisko pasera. Podobnie jak ja kłamał jak z nut i robił to z wielką finezją. Teraz pozostawało już tylko czekać, czy informacja ta skłoni Tommy’ego do dalszego działania.

W słuchawce usłyszałam głos automatycznej sekretarki: „Dzień dobry, tu Mariah Talbot. Dodzwoniłeś się do biura firmy Guardian Casualty Insurance w Houston w Teksasie. Pracuję od poniedziałku do piątku od ósmej trzydzieści do siedemnastej trzydzieści. Jeśli dzwonisz o innej porze, proszę, podaj swoje nazwisko, godzinę i numer, pod którym będę mogła cię znaleźć. Często odsłuchuję wiadomości i postaram się jak najszybciej z tobą skontaktować. Dziękuję”.

– Cześć, Mariah – powiedziałam. – Tu Kinsey. Musimy porozmawiać. Proszę, zadzwoń do mnie do biura. Jeśli mnie nie zastaniesz, zostaw na taśmie jakieś dziesięć sekund ciszy. Potem sprawdzaj często pozostawione na sekretarce wiadomości. Oddzwonię i zaproponuję czas i miejsce spotkania. Dzięki. – Mówiąc to, pochylałam się nad telefonem i osłaniałam zwiniętą dłonią słuchawkę. Co mi strzeliło do głowy? Czyżbym wyobrażała sobie Tommy’ego przyklejonego do ściany z urządzeniem do podsłuchu w ręce? No tak, chyba coś w tym stylu. I kto tu mówi o paranoi?

Po nagraniu wiadomości skoncentrowałam się na rachunkach, które dostałam od Henry’ego. Przerzucając je, poczułam się nareszcie bezpiecznie. Pierwszy z nich nosił nagłówek „Podsumowanie wydatków dla Medicare”, a nieco poniżej przeczytałam: „Podsumowanie zwrotów wydatków rozpatrzonych dnia 29.08.1986 r.”. Gdyby udało mi się zdobyć kartę Klotyldy, mogłabym się przekonać, jakiemu została poddana leczeniu. Znałam część jej chorób i przypadłości, ale chciałam sprawdzić, jakie lekarstwa jej przepisano. Mogłabym wtedy porównać zamówienie z rachunkiem wystawionym dla Medicare. Przerzucając dokumenty, znalazłam jeszcze formularz świadczeń medycznych, faktury z kodami, rachunki i kilka zaświadczeń o przeprowadzonym leczeniu dodatkowym – domyśliłam się, że chodzi o fizykoterapię. Nigdzie jednak nie pojawiała się diagnoza, ale w pierwszej połowie sierpnia wydatki za same lekarstwa opiewały na sumę czterystu dziesięciu dolarów i dziewięćdziesięciu pięciu centów. Już po śmierci Klotyldy zakupiono na jej konto setki dodatkowych lekarstw i środków opatrunkowych, a rachunki przesłano do Medicare. Oczywiście ktoś mógł się pomylić i przypisać rachunki niewłaściwemu pacjentowi. Przy skomplikowanym systemie kodowania nie można było tego wykluczyć. Zważywszy jednak na węgierskie nazwisko Klotyldy z jego bardzo niezwykłą pisownią, trudno było założyć, że ktoś mógł je pomylić, tak jak myli się często osoby noszące popularne nazwiska „Smith” czy „Jones”. Najbardziej pomocny okazał się fakt, że choć kod zwrotów zmieniał się prawie na każdym rachunku, numer ubezpieczenia nadany Klotyldzie przez Medicare pozostawał stale ten sam. Zanotowałam go na małej karteczce i wsunęłam do kieszeni dżinsów. Ciekawe, czy karta Klotyldy nadal znajduje się w Pacific Meadows. Raczej tak, pomyślałam. Klotylda zmarła przecież w kwietniu i założyłam, że będą trzymać jej akta pod ręką przynajmniej przez rok i dopiero potem schowają gdzieś głęboko.

Poczekałam do wpół do dziesiątej, zabijając czas sprzątaniem. Czyszczenie muszli klozetowej w cudowny sposób koi skołatane nerwy. Wyszorowałam też umywalkę i wannę, po czym na kolanach zmyłam podłogę w łazience. Odkurzyłam całe mieszkanie i włączyłam pranie. Od czasu do czasu spoglądałam na zegarek, zastanawiając się, o której godzinie pensjonariusze Pacific Meadows kładą się spać. Wreszcie włożyłam czarne adidasy i czarną kurtkę przeciwdeszczową, która wieczorem prezentowała się znacznie lepiej niż żółta peleryna. Zdjęłam z breloczka kluczyki do samochodu i mieszkania, wsunęłam do kieszeni dżinsów prawo jazdy i trochę pieniędzy. Postanowiłam zabrać też ze sobą skórzaną saszetkę z kolekcją wytrychów. Ten szczególny zestaw był dziełem jednego z moich wykolejonych przyjaciół, który wolny czas w więzieniu poświęcił na stworzenie wytrychów przypominających wyglądem zestaw do manikiuru. Teraz w przerwach pomiędzy włamywaniem się do zamkniętych pomieszczeń mogłam przynajmniej zadbać o paznokcie. Zabrałam jeszcze ze sobą płaską latarkę wielkości karty do gry, którą bez trudu wsunęłam za stanik. Po drodze do domu opieki wstąpiłam do McDonalda, gdzie zamówiłam całą torbę hamburgerów, dwie cole i dwie duże porcje frytek.

Kiedy przyjechałam do Pacific Meadows, parking był prawie pusty. Personel dzienny zakończył już pracę, a zmiana nocna nie była aż tak liczna. Zaparkowałam samochód w zaciemnionej części parkingu i wzięłam torbę z jedzeniem. Deszcz przestał na jakiś czas siąpić, a ciężkie chmury zawisły nad górami na pomoc od miasta. Idąc w stronę budynku, próbowałam zlokalizować pokój Ruby Curtsinger. Wiedziałam, że przed jej oknem wisi karmnik dla ptaków i miałam nadzieję, że dzięki temu znajdę ją bez trudu. Dotarłam właśnie do rogu budynku, kiedy usłyszałam nadjeżdżający samochód.

Niczym rasowy detektyw schowałam się za rynną, gdy kierowca wjeżdżał na środkową część parkingu. Samochód był bardzo elegancki, klasyczny, z wydłużoną maską. Z tej odległości nie potrafiłam zidentyfikować marki i modelu. Karoseria przypominała samochody z lat czterdziestych: kremowa, ze lśniącym srebrem przednim zderzakiem, olśniewające białe opony, żadnych ozdób na masce. Właściciel tego cacka był równie elegancki. Wysiadając, odrzucił na bok niedopałek papierosa, który żarzył się jeszcze przez chwilę na asfalcie. Mężczyzna miał na sobie jasny płaszcz przeciwdeszczowy, a pod nim trzyczęściowy garnitur. Obcasy jego czarnych butów o wąskich noskach stukały mocno, gdy ruszył w stronę budynku. Kiedy zbliżył się do oświetlonego wejścia, zauważyłam gęste wąsy i grzywę siwych włosów. Gdy zniknął w środku, ruszyłam dalej ścieżką, obchodząc budynek od tyłu.

W większości pokojów było już ciemno, a w przesuwanych oszklonych drzwiach zaciągnięto zasłony. Zamknęłam oczy, próbując przywołać obraz pokoju Ruby i jego położenie w stosunku do pokoi sąsiadów. Nie było to wcale łatwe, gdyż odwiedziłam ją przecież tylko raz. Poszukałam wzrokiem karmnika wiszącego przed jej oknem. Miałam tylko nadzieję, że personel nie zatroszczył się o to, by na jednego pensjonariusza przypadał jeden karmnik. Niedaleko przede mną drzwi do jednego z pokoi były lekko uchylone i dostrzegłam migający szarym blaskiem ekran telewizora. W ogrodzie niczym mała latarenka wisiał na gałęzi karmnik. Pochyliłam się w stronę telewizora.

57
{"b":"102018","o":1}