Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wskazałam mu odpowiednią rubrykę kwestionariusza.

– To mój telefon domowy, a to do biura. Oba mają automatyczne sekretarki.

– Czy to pani obecny adres służbowy?

– Tak. Wynajmuję biuro w kancelarii prawniczej należącej do Lonniego Kingmana. Zarówno on, jak i mój gospodarz potwierdzą, że reguluję wszystkie opłaty na czas.

– Brzmi zachęcająco. Zadzwonię, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jeśli nie, skontaktuję się z panią po przejrzeniu wszystkich kwestionariuszy.

– Świetnie. Jeśli pan chce, mogę zapłacić za sześć miesięcy z góry – czułam, że zaczynam być śmieszna. Idiotka, płaszczyłam się przed nim jak jakaś życiowa niedojda.

– Naprawdę? – Patrzył na mnie ciemnymi oczami. – Tysiąc pięćset dolarów, plus sto siedemdziesiąt pięć za sprzątanie – powiedział, jakby chciał się upewnić, że wiem, na co się tak głupio porywam.

Pomyślałam o czeku na tysiąc pięćset dolarów wystawionym przez Fionę.

– Oczywiście, bez problemu. Mogę wypłacić panu tę sumę od ręki.

– Wezmę to pod uwagę – odparł.

6

W sobotę automatycznie otworzyłam oczy o 5:59. Spojrzałam w świetlik zalany kroplami deszczu. Całą kopułkę z pleksiglasu pokrywały małe perełki światła. Bryza wpadająca przez okno sypialni niosła ze sobą woń mokrych liści, wilgotnych chodników i ociekających wodą eukaliptusów rosnących na ulicy za domem. Szczerze mówiąc, zapach eukaliptusów praktycznie niczym się nie różni od zapachu aerozolu przeciw kociemu smrodkowi, ale nie chciałam o tym myśleć. Wsunęłam poduszkę pod głowę, szczęśliwa, że nie muszę wyczołgiwać się z łóżka i biegać. Traktuję treningi bardzo poważnie, ale nie ma nic rozkoszniejszego niż dłuższe poleżenie w łóżku. Skuliłam się pod kołdrą, ignorując świat zewnętrzny aż do 8:30. O tej porze doszłam do wniosku, że być może warto wyjrzeć spod kołdry i zaczerpnąć trochę powietrza.

Wzięłam prysznic, ubrałam się, zaparzyłam dzbanek kawy i zjadłam miskę płatków z mlekiem. Przy jedzeniu przeczytałam poranną gazetę. Po śniadaniu zmieniłam pościel, włączyłam pralkę i trochę ogarnęłam mieszkanie. Gdy byłam dzieckiem, ciocia Gin zawsze wymagała, żebym w soboty – jeszcze zanim zacznę się bawić – sprzątała swój pokoik. Jako że mieszkałyśmy w przyczepie kempingowej, nie miałam zbyt wiele pracy, ale nawyk pozostał. Pościerałam kurze, odkurzyłam podłogę, wyczyściłam toalety. Te wykonywane automatycznie czynności pozwoliły mi myśleć o zupełnie innych sprawach. I tak na zmianę ustawiałam w wyobraźni meble w moim nowym biurze i zastanawiałam się, z kim powinnam teraz porozmawiać o zniknięciu doktora Purcella. Zaliczka Fiony spoczywała bezpiecznie na moim koncie, poczułam się więc zobowiązana trochę podczas weekendu popracować. Po zaledwie jednym dniu poświęconym tej sprawie oparłam się pokusie wyciągania pochopnych wniosków, ale gdybym była zmuszona na coś postawić, to na pewno zaryzykowałabym sporą sumę na to, że Purcell nie żyje. Po wszystkim, co udało mi się do tej pory ustalić, jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, że odszedłby bez słowa od żony i synka. To nie tłumaczyło oczywiście zaginięcia paszportu i trzydziestu tysięcy dolarów, ale zarówno dokument, jak i pieniądze mogły się po jakimś czasie objawić. Na tym etapie nie było powodu do przypuszczeń, że obie te sprawy są ze sobą jakoś powiązane.

O jedenastej zaczęłam szukać w książce telefonicznej stron z numerami domów opieki. Było ich blisko dwadzieścia. Wiele z nich zamieściło duże reklamy, w których wyliczano rozmaite udogodnienia.

Kompleksowa opieka zdrowotna i rehabilitacyjna… duże pokoje w spokojnej okolicy… eleganckie wnętrza… piękny nowy budynek z dużym dziedzińcem i ogrodem.

Przy niektórych wydrukowano małe mapki, na których strzałkami zaznaczono lokalizację budynku, jakby znacznie lepiej było żegnać się z życiem w jednej z elegantszych dzielnic Santa Teresa. Większość domów nosiła wymyślne nazwy, całkowicie odbiegające od rzeczywistości: Cedar Greek Estates, Green Briar Villa, Horizon View, Rolling Hills, The Garden. Oczywiście nie sposób było sobie wyobrazić, by w takim otoczeniu ktoś mógł czuć się samotny, odrzucony, chory i zniedołężniały.

Pacific Meadows – dom, którym kierował Dow Purcell – szczycił się dwudziestoczterogodzinną opieką dyplomowanych pielęgniarek, kaplicą i usługami świadczonymi przez pastora, które bez wątpienia kiedyś musiały okazać się przydatne. Dom posiadał również certyfikat Medicare i Medicaid *, co dawało mu sporą przewagę nad prywatnymi konkurentami. Postanowiłam złożyć tam wizytę. Podczas weekendu na pewno nie będzie pełnej obsady personelu, co w mojej sytuacji było oczywiście okolicznością bardzo sprzyjającą. Może wszystkie zarozumiałe i nadęte pielęgniarki tak jak ja przed chwilą robią w domu pranie.

Wsunęłam do torebki nowy notes z wyrywanymi kartkami i włożyłam buty. Znalazłam żółtą pelerynę i parasol i zamknąwszy drzwi, ruszyłam przez podwórko, omijając kałuże. Kiedy wsiadłam do zaparkowanego przy krawężniku samochodu, zadrżałam z zimna. Po porannej mżawce rozpadało się na dobre i deszcz bębnił teraz o dach niczym spadające z nieba gwoździe. Przekręciłam kluczyk w stacyjce i pochyliłam się nad kierownicą, ruszając wolno z miejsca, otoczona falą wody rozpryskiwanej przez przednie wycieraczki.

Kiedy wjechałam na parking przed Pacific Meadows, na niebie wisiały ciężkie chmury. Światła w oknach pokojów sprawiały, że budynek wyglądał ciepło i przytulnie. Wybrałam miejsce blisko wejścia przypisane pracownikowi, którego nazwisko wymalowano na asfalcie. Ponieważ zrobiono to czarną farbą, trudno było je odczytać. Zgasiłam silnik i poczekałam chwilę, aż minie największa ulewa. Jednak i tak musiałam biec przez zalany wodą asfalt i szybko szukać schronienia pod daszkiem osłaniającym główne wejście do budynku. Otrząsnęłam parasol i pelerynę i weszłam do środka. Na kołkach wisiały ociekające wodą płaszcze i wielkie kapelusze. Powiesiłam tam swoją pelerynę, a parasol postawiłam w kącie.

W rozciągającym się przede mną szerokim korytarzu dostrzegłam sześć starszych osób na wózkach ustawionych pod ścianą jak usychające rośliny. Parę z nich spało, a reszta wpatrywała się w podłogę niewidzącym wzrokiem. Dwoje wyniszczonych osteoporozą pacjentów przywiązano do wózków. Jedna kobieta, bardzo chuda, przewiesiła kościstą nogę przez oparcie i kołysała nią gwałtownie, jakby dokuczał jej silny ból. Skuliłam się w sobie, jakbym nagle stała się świadkiem zderzenia czterech samochodów.

Na samym końcu korytarza dwie kobiety w zielonych fartuchach układały prześcieradła na wózku wypełnionym już po brzegi brudną pościelą. W powietrzu unosił się dziwny zapach – nie można go było uznać za przykry, ale był bez wątpienia niezwykły. Tworzyła go mieszanina różnych woni: zielonej fasolki w puszkach, plastrów, gorącego metalu, spirytusu do nacierań i mydła do prania. Żaden z tych składników nie był nieprzyjemny, ale ich połączenie nie wypadało najlepiej. Pachniało życiem, które straciło swój urok i radość.

Po mojej prawej stronie stały aluminiowe chodziki ustawione jak wózki w supermarkecie. Na ścianie za szybą niby obraz na wystawie wisiało menu. Na sobotni lunch podawano pastę z kurczaka, krem z kukurydzy, sałatę, pomidory, sałatkę z owoców i owsiane ciastko. W moim świecie sałata i pomidory stanowiły jedynie ozdobę, dodatek do właściwego dania, pozostawiany zazwyczaj na brzegu talerza, by trafić potem do kosza z odpadkami. Tutaj otrzymały równe prawa, jakby były częścią wielkiej uczty o wspaniałych właściwościach odżywczych. Pomyślałam o frytkach i cheeseburgerze i o mało co nie uciekłam. Duże oszklone drzwi prowadziły do jadalni, gdzie dostrzegłam siedzących przy stołach pensjonariuszy. Nawet na pierwszy rzut oka widać było, że kobiet jest o trzy razy więcej niż mężczyzn. Niektórzy z pacjentów nosili normalne ubrania, lecz większość miała na sobie szlafroki i pantofle. Nie oznaczało to wcale, że powinni przez cały czas pozostawać w łóżkach, lecz wymuszał to niejako ich status rekonwalescentów. Wielu odwróciło się w moją stronę, rzucając mi pełne oczekiwania spojrzenia. Czy zjawiłam się tu z wizytą? Czy może chcę zabrać kogoś do domu? Może jestem czyjąś długo niewidzianą córką albo siostrzenicą, gotową zabrać ich na długi spacer na świeżym powietrzu? Odwróciłam wzrok zażenowana, gdyż nie mogłam im nic zaoferować. Po chwili znów nieśmiało zajrzałam do jadalni, uniosłam rękę i delikatnie pomachałam do pacjentów. W odpowiedzi zobaczyłam las drżących rąk odpowiadających niepewnie na moje pozdrowienie. Ich uśmiechy były tak ciepłe i wybaczające, że poczułam gorącą falę wdzięczności.

вернуться

* Medicare – największy w kraju program ubezpieczeniowy, otaczający opieką ponad 39 milionów Amerykanów. Zapewnia ubezpieczenia dla pacjentów, którzy przekroczyli 65 rok życia. Medicaid – program ubezpieczeniowy dla Amerykanów o niższych dochodach, obejmujący swym zasięgiem ponad 36 milionów osób (przyp. tłum.).

17
{"b":"102018","o":1}