Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Odwróciłam się i przeszłam przez hol. Kolejne drzwi prowadziły do pokoju dziennego, teraz opustoszałego, gdzie stały kanapy o obiciach w różnych kolorach, miękkie krzesła, pianino, dwa telewizory i parę stolików do gry. Podłoga była wyłożona beżowym linoleum, a ściany pomalowano na błękitno. W oknach wisiały zasłony w żółto-niebiesko-zielony kwiatowy wzór. Na kanapach rozrzucono całe mnóstwo haftowanych poduszek. Najwyraźniej grupa pań z kościoła musiała dać upust swoim zamiłowaniom do machania igłą. Na jednej z poduszek wyhaftowano napis – MASZ TYLE LAT, NA ILE SIĘ CZUJESZ – co było dość przygnębiające, zważywszy na stan paru pensjonariuszy, których widziałam. Przy jednej ze ścian stały złożone metalowe krzesła. Wszystko lśniło czystością, lecz „wystrój” wnętrza był bardzo skromny, wskazywał na skromny budżet i jakoś nie mieścił się w granicach dobrego smaku.

Minęłam stanowisko recepcji w niewielkiej wnęce i szłam dalej korytarzem prowadzona tabliczkami obwieszczającymi usługi specjalisty dietetyka, przełożonej pielęgniarek i całego grona specjalistów od najróżniejszych terapii. Wszystkie drzwi stały otworem, lecz biura były puste i przygaszono w nich światła. Po drugiej stronie korytarza zauważyłam napis „Izba przyjęć”. Te drzwi były zamknięte, a kiedy próbowałam przekręcić gałkę, okazało się, że są zamknięte na klucz. Na następnych wisiała tabliczka z napisem „Archiwum medyczne”, które najwyraźniej dzieliło biuro z administracją. Doszłam do wniosku, że trzeba zacząć poszukiwania właśnie tutaj.

W pokoju paliły się światła. Weszłam do środka, lecz nikogo tam nie znalazłam. Czekałam przy ladzie, wpatrując się w koszyczek wypełniony pocztą. Po chwili rozejrzałam się dookoła. Dwa biurka przylegały do siebie, na jednym stał komputer, a na drugim mrucząca cicho elektryczna maszyna do pisania. Wszędzie było pełno segregatorów. Zauważyłam też kopiarkę i metalowe szafki na akta. Na ścianie wisiał duży zegar z poruszającą się miarowo wskazówką sekundnika, której stukot słyszałam z odległości pięciu metrów. Nikt się nie zjawiał. Oparłam łokieć o ladę i zabębniłam palcami w koszyczek z pocztą. Podnosząc lekko rogi kopert i przechylając głowę, mogłam przeczytać większość adresów zwrotnych. Rachunki za gaz i prąd, za usługi ogrodnika, dwie szare koperty ze szpitala Santa Teresa, znanego powszechnie jako St. Terry.

– W czym mogę pani pomóc?

Przestraszona wyprostowałam się gwałtownie.

– Dzień dobry – powiedziałam.

Drzwiami łączącymi archiwum z biurem administracji weszła młoda kobieta w okularach o plastikowych czerwonych oprawkach. Miała bardzo jasną cerę, lecz sprawiała wrażenie, że przy lada okazji pokrywa się czerwonymi plamami. Jasnobrązowe nierównej długości włosy wisiały wokół twarzy, sugerując wyraźnie, że wizyta u fryzjera jest jak najbardziej pożądana. Pod zielonym fartuchem nosiła brązowe spodnie z poliestru. Na kieszonce na piersi wyhaftowano napis MERRY i PACIFIC MEADOWS.

Podeszła do lady, otwierając małe boczne drzwiczki i zajęła swoje miejsce. Na pierwszy rzut oka dałam jej jakieś trzydzieści lat, ale po chwili musiałam dziesięć odjąć. Dziewczyna nosiła na zębach aparat korekcyjny i między drucikami nadal widać było resztki lunchu. Jej oddech pachniał napięciem i niezadowoleniem. Wyraz twarzy pozostawał nieprzenikniony, lecz odezwała się do mnie ostrym tonem:

– Czy mogę zapytać, co pani tu robi?

Zmrużyłam jedno oko.

– Zgubiłam szkło kontaktowe. Mogło mi równie dobrze wypaść w samochodzie, ale dopiero teraz to zauważyłam. Pomyślałam, że może wpadło do koszyczka, ale tu go nie ma.

– Pomóc pani szukać?

– Proszę się tym nie przejmować. Mam w domu całe pudełko.

– Przyszła pani kogoś odwiedzić?

– Jestem tu służbowo – odparłam. Wyjęłam z torebki portfel i otworzyłam go. Pokazałam jej legitymację prywatnego detektywa. – Wynajęto mnie do zbadania sprawy zaginięcia doktora Purcella.

Mrużąc oczy, Merry spojrzała na moją legitymację, porównując malutkie zdjęcie z oryginałem.

– Kieruje pani biurem?

Potrząsnęła głową.

– Pracuję tu w weekendy. Mam zastępstwo za dziewczynę na urlopie macierzyńskim. Od poniedziałku do piątku jestem asystentką pani Stegler.

– Tak? To świetnie. Co należy do pani obowiązków?

– Przepisywanie na maszynie, archiwizowanie dokumentów. Odbieram też telefony i sortuję przychodzącą do pacjentów pocztę, czyli robię praktycznie wszystko.

– Powinnam więc porozmawiać z panią Stegler?

– Chyba tak. Jest zastępcą administratora. Niestety, będzie w pracy dopiero w poniedziałek. Może pani zajrzeć w przyszłym tygodniu?

– A panowie Glazier i Broadus?

– Mają biuro w centrum miasta.

– To fatalnie. Przejeżdżałam tu niedaleko i postanowiłam zaryzykować. Wygląda na to, że nic nie wskóram.

Merry spojrzała na ekran komputera.

– Mogę panią na moment przeprosić?

– Oczywiście.

Podeszła do monitora, na którym wyświetlił się bursztynowy napis. Prawdopodobnie załatwiała swoją prywatną korespondencję. Przycisnęła kilka klawiszy, by wyjść z dokumentu, wróciła do lady, uśmiechając się nieśmiało.

– Ma pani wizytówkę? Mogę poprosić panią Stegler, żeby zadzwoniła do pani zaraz po przyjściu do biura.

– Byłoby świetnie. – Grzebałam długo w torebce. – Od jak dawna pani tu pracuje?

– Pierwszego grudnia miną trzy miesiące. Nadal jestem zatrudniona na okres próbny.

Położyłam wizytówkę na ladzie.

– Lubi pani tę pracę?

– Tak, choć nie do końca. Trochę tu nudno, ale w sumie może być. Pani S. pracuje tu od wieków, a zaczynała jak ja. Nie znaczy to wcale, że chcę tu zostać tak długo jak ona. Mam jeszcze tylko dwa semestry do ukończenia college’u.

– Co pani studiuje?

– Nauczanie początkowe. Mój tata twierdzi, że nie powinno się często zmieniać pracy, bo nie wygląda to najlepiej, gdy pisze się potem życiorys. Można wyjść na niedorajdę, a taka przecież nie jestem.

– To prawda, ale jeśli interesuje panią nauczanie, nie ma sensu siłą trzymać się pracy, która pani nie odpowiada.

– Racja. Poza tym pani S. ma trudny charakter i strasznie mnie denerwuje. Jednego dnia jest słodka jak miód, a potem następuje zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i ani przystąp. Nie mam pojęcia, co ją gryzie.

– A jak pani sądzi?

– Nie mam pojęcia. Wciąż szukają kogoś na jej miejsce, co ją wścieka, ale to dobrze. Twierdzi, że powinna dostać awans, a tylko ją tu wykorzystują. Tak to ujęła.

– Jeśli dostanie awans, to kogo zastąpi?

– Panią Delacorte. To ona wyleciała.

Merry nie tylko się nudziła, ale też nie zdążyła sobie przyswoić podstawowych zasad. Jedna z nich głosi, że przenigdy nie wolno zdradzać biurowych sekretów osobom mojego pokroju.

– Jej, to fatalnie – rzuciłam. – Wielkie nieba, dlaczego ją wyrzucono? Jakieś plotki? – Moje kłamstwa i uniki zazwyczaj poprzedzane są przez „jej” i „wielkie nieba”.

– Tak naprawdę nikt jej nie wyrzucał. Pozwolono jej tylko odejść bez przeszkód.

– Ach tak. A kiedy to było?

– W tym samym czasie kiedy odeszła pani Bart. Od lat pracowała tu jako księgowa. Szukali kogoś na jej miejsce w czasie, gdy ja złożyłam tu podanie o pracę.

– Jak to możliwe?

– Co takiego?

– Zastanawiam się, dlaczego jednocześnie zwolniono księgową i administratorkę. Czy to zbieg okoliczności?

– Nie. Pani Bart odeszła, co zdenerwowało panią Delacorte, i zrobiła się afera. Pan Harrington zasugerował, że może będzie lepiej, gdy poszuka pracy gdzie indziej, i dokładnie to zrobiła. Tyle słyszałam. – Urwała i otworzyła szeroko oczy za czerwonymi okularami. – Pani tego nie notuje, prawda? Nie wolno mi plotkować. Pani S. wpadłaby w szał.

Uniosłam ręce.

– Prowadzimy tylko uprzejmą rozmowę, czekając, aż przestanie padać.

Poklepała się po piersiach.

– Uff. Przez moment nie czułam się najlepiej. Nie chciałabym, żeby odniosła pani złe wrażenie. Powiedziałam jej, że nigdy nie mieszam się do nie swoich spraw. Nie leży to w mojej naturze.

18
{"b":"102018","o":1}