Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Griffie, to jest Kinsey. Powiesz jej „cześć”?

Nie wywołało to jednak żadnej reakcji ze strony chłopca.

Ujęła jego rączkę i pomachała nią w moją stronę.

– Pa, pa. Jeśtem gotowi do śpanka – zagaworzyła. – Musie juś iść spać. Doblanoćka.

– Dobrej nocki, Griffith – odparłam wysokim głosem, próbując dopasować się do nastroju tej sceny. Było to gorsze niż rozmowa z psem, bo tam nie oczekujesz przynajmniej odpowiedzi rzuconej równie wysokim głosikiem. Zastanawiałam się, czy dalszy ciąg rozmowy upłynie nam pod znakiem Elmera Fudda z kreskówek o króliku Bugsie.

Spojrzałam na Randa.

– Cześć. Rand, prawda? Jestem Kinsey Millhone.

– Och, przepraszam. Zapomniałam was przedstawić.

– Miło mi poznać – powiedział Rand. Był tuż po czterdziestce, ciemnowłosy, bardzo szczupły, w dżinsach i białym podkoszulku z wilgotnymi śladami kąpieli malca. Podobnie jak Crystal chodził boso, najwyraźniej nie czując chłodu.

– Lepiej już pójdę – powiedziałam. – Będziecie mogli w spokoju położyć małego spać.

Rand wziął Griffitha od matki i przemawiając do niego ciepło, wyszedł z pokoju. Zaczekałam jeszcze chwilę, aż Crystal zapisze mi nazwiska i numery telefonów współpracowników męża i jego najlepszego przyjaciela, Jacoba Trigga. Pożegnałyśmy się nieobowiązująco i wyszłam z jej zapewnieniem, że mogę dzwonić w każdej chwili.

W drodze do wyjścia minęłam ojczyma Leili, Lloyda. Przyjechał właśnie starym chevroletem ze zniszczonym podnoszonym dachem i śladami podkładu, którym zaznaczono wgięcia i rysy przygotowane do lakierowania. Lloyd nosił krótką chłopięcą fryzurę i okulary o dużych szylkretowych oprawkach. Miał ciało biegacza lub rowerzysty – długie szczupłe nogi i ani grama tłuszczu. Nawet w tak chłodny wieczór ubrany był tylko w skąpą czarną koszulkę, szorty i buty do biegania włożone na bose stopy. Z wyglądu oceniłam go na trzydzieści parę lat, choć mijając go szybko, nie mogłam mu się dokładnie przyjrzeć. Podchodząc do drzwi skinął głową i mruknął pod nosem „Cześć”. Kiedy przekręciłam kluczyk w stacyjce, na szybę samochodu spadły pierwsze grube krople deszczu.

5

Gdy tuż po siódmej zjawiłam się w tawernie Rosie, nie było tam nikogo prócz Henry’ego. Złożyłam parasol i oparłam go o ścianę przy drzwiach. Tłumek chętnych do skorzystania z dobrodziejstw happy hour już zniknął, a okoliczni pijaczkowie jeszcze się nie zjawili, by zażyć swoją codzienną dawkę alkoholu. W mrocznej sali pachniało wołowiną i wilgotną wełną. Kilka złożonych gazet służyło przy drzwiach za wycieraczkę, a wilgotne ślady błota i strzępów papieru znaczyły ścieżkę na linoleum. Przy jednym końcu baru stał telewizor z wyłączonym dźwiękiem. Stary czarno-biały film mrugał w ciszy na ekranie: noc, ulewa, samochód z lat czterdziestych pędzi krętą drogą. Na kierownicy mocno zaciśnięte kobiece dłonie. Ujęcie zza przedniej szyby samochodu ukazuje stojącego za zakrętem samotnego autostopowicza, co nie wróży nic dobrego.

Henry siedział samotnie przy stoliku po lewej stronie drzwi. Płaszcz przeciwdeszczowy wisiał na stojącym naprzeciw niego krześle, a parasol oparty o nogę stołu tkwił w kałuży wody. Henry miał ze sobą brązową papierową torbę, w której Rosie przyniosła mu szpitalne rachunki swojej siostry. Przy opartym na stole łokciu postawił szklaneczkę jacka danielsa, a okulary do czytania zsunął nisko na nos. Obok niego na krześle leżała duża teczka z przegródkami, na których zaznaczył poszczególne miesiące. Patrzyłam, jak otwiera rachunek, sprawdza datę i wsuwa do odpowiedniej przegródki, by zaraz sięgnąć po następny. Przysunęłam krzesło dla siebie.

– Potrzebujesz pomocy?

– Jasne. Niektóre z tych rachunków wystawiono przed dwoma laty.

– Uregulowano je?

– Jeszcze do tego nie doszedłem. Myślę, że część tak, część nie. Straszny tu bałagan.

– Nie mogę uwierzyć, że się na to zgodziłeś.

– Nie jest aż tak źle.

Potrząsnęłam głową, uśmiechając się lekko. Henry jest kochany i wiedziałam, że gdybym poprosiła, też nie odmówiłby mi pomocy. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, rozkładając rachunki i chowając je do odpowiednich przegródek.

– A gdzie jest Rosie? – spytałam.

– W kuchni. Przygotowuje mus z wątróbki cielęcej z sosem anchois.

– Brzmi interesująco.

Henry spojrzał na mnie z ukosa.

– No… może się okazać bardzo interesujące – poprawiłam się. Rosie serwowała węgierskie potrawy o niemożliwych do wymówienia nazwach, czasem bardzo dziwne w smaku, czego najlepszym dowodem był rosół z drobiu z białymi rodzynkami. Zważywszy na jej apodyktyczną naturę, zazwyczaj zamawiamy to, co każe, i próbujemy w miarę pogodnie ponosić konsekwencje naszej zbyt daleko posuniętej uległości.

Drzwi kuchni otworzyły się i wyszedł z nich William ubrany w elegancki trzyczęściowy garnitur w prążki, z wieczorną gazetą pod pachą. Podobnie jak Henry jest wysoki, ma długie nogi, urzekające niebieskie oczy i grzywę siwych włosów. Obaj panowie wyglądają jak jednojajowi bliźniacy, u których czas dokonał pewnych poprawek w wyglądzie. Twarz Henry’ego jest węższa, a William ma mocniej zarysowany podbródek i wyższe czoło. Podszedł do stolika i spytał, czy może się do nas dosiąść, a Henry gestem wskazał mu wolne krzesło.

– Dobry wieczór, Kinsey. Jak widzę, ciężko pracujecie. Rosie zaraz przyjdzie, by odebrać od was zamówienie. Zjecie mus z wątróbki cielęcej i kalarepy.

– Przerażasz mnie – powiedziałam.

William otworzył gazetę i poszukał strony z nekrologami. Choć małżeństwo z Rosie złagodziło nieco jego hipochondrię, nadal fascynowali go ludzie, którzy opuścili ten świat z powodu jakiejś choroby. Bardzo się denerwował, gdy w nekrologu nie podawano żadnych szczegółów. W chwilach depresji lub niepewności nadal chodził na pogrzeby nieznajomych i wypytywał dyskretnie żałobników o przyczynę śmierci. Pragnął poznać najwcześniejsze oznaki śmiertelnej choroby – zaburzenia widzenia, zawroty głowy, brak tchu – które w ciągu następnego tygodnia zaraz zaczynał obserwować u siebie. Uspokajał się dopiero wtedy, gdy udało mu się poznać całą prawdę. „Dolegliwości żołądkowe”, donosił nam potem z sugestywnym spojrzeniem. „Gdyby tylko skonsultował się z lekarzem przy pierwszych oznakach choroby, mógłby dziś z nami być. Tak mówił jego brat”.

– Wszyscy musimy na coś umrzeć – odpowiadał niezmiennie Henry.

William spoglądał na brata ze złością.

– Nie musisz być aż takim pesymistą. Ja tylko pragnę zachować daleko idącą czujność. Słuchając swego ciała…

– Moje powtarza: I tak kiedyś umrzesz, więc trochę zmądrzej, ty stary pierdoło.

Dziś wieczór Henry spojrzał uprzejmie na gazetę Williama.

– Ktoś, kogo znamy?

William potrząsnął głową.

– Paru małolatów po siedemdziesiątce, ale tylko jeden nekrolog ze zdjęciem. Zrobiono je chyba gdzieś w latach pięćdziesiątych. – Zmrużył oczy. – Mam nadzieję, że my w młodości nie byliśmy tak ulizani.

– Ty na pewno – odparł Henry. Pociągnął łyk whisky. – Jeśli umrzesz pierwszy, wiem już, jakie zdjęcie dam do gazety. Zrobione tego lata, gdy pojechaliśmy do Atlantic City. Jesteś na nim w obcisłych majtkach, masz przedziałek na środku głowy i wyglądasz, jakbyś pomalował usta szminką.

William pochylił się w moją stronę.

– Do dziś nie może mi darować, że odbiłem mu Alice Vandermeer. Rewelacyjnie tańczyła i była bajecznie bogata.

– Miała na policzku brodawkę wielkości i barwy winogrona. Gdy na nią patrzyłem, nigdy nie wiedziałem, gdzie podziać oczy, więc spuściłem ją na niego.

William przerzucił parę stron i trafił na dział z ogłoszeniami, gdzie zaczął porównywać opisy znalezionych kotów i psów z opisami zaginionych zwierzaków. Parę razy udało mu się je dopasować. Podczas gdy razem z Henrym nadal sortowaliśmy rachunki Klotyldy, William zabawiał nas, czytając ogłoszenia o oferowanych do sprzedaży zwierzętach wszelkiej maści. Nagle spojrzał na mnie.

14
{"b":"102018","o":1}