Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To powinno cię zainteresować. Nadal szukasz biura? Powinnaś to sprawdzić. Dwadzieścia metrów kwadratowych, świeżo po remoncie, w centrum. Dwieście pięćdziesiąt za miesiąc, do wynajęcia od zaraz.

Przerwałam sortowanie i pochyliłam się w jego stronę.

– Żartujesz chyba. Pokaż.

William podał mi gazetę i pokazał ogłoszenie:

Do wynajęcia: 20 m2 w nowo odnowionym budynku w centrum miasta blisko sądu; osobna łazienka i wejście, z balkonem. 250$ miesięcznie. Dzwonić do Richarda po 18:00.

Pod spodem podano numer telefonu. Przeczytałam ogłoszenie po raz drugi, ale nic się nie zmieniło.

– Założę się, że to jakaś nora. W ogłoszeniach zawsze wszystko upiększają.

– Nic nie szkodzi zadzwonić.

– Naprawdę tak sądzisz?

– Jasne.

– A jeśli już ktoś je wynajął?

– Przecież nic nie ryzykujesz. Może ten facet ma do zaoferowania jeszcze inne lokale. – Sięgnął do kieszeni kamizelki i wyjął z niej monetę, którą położył przede mną na stoliku. – No, dzwoń.

Wzięłam monetę i ogłoszenie i przeszłam przez salę do wiszącego w niszy automatu. Wnękę blado oświetlał neon reklamujący piwo Budweiser. Wykręciłam numer i raz jeszcze przeczytałam ogłoszenie. Po czterech dzwonkach usłyszałam męski głos.

– Chciałabym rozmawiać z Richardem.

– Przy telefonie.

Dałam mu jakieś trzydzieści lat, choć głos słyszany przez telefon może okazać się bardzo mylący.

– Dzwonię w sprawie ogłoszenia zamieszczonego w dzisiejszej gazecie. Czy biuro jest nadal do wynajęcia?

– Tak, ale szukamy kandydata na cały rok, płatność z góry za pierwszy i ostatni miesiąc plus opłata za sprzątanie.

– Przy jakiej jest ulicy?

– Floresta. Naprzeciw posterunku policji, jakieś sześć domów w dół ulicy.

– Czy podana cena jest aktualna? Dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie?

– To tylko jeden pokój. Ma małą garderobę i łazienkę, ale nie jest duży.

Od razu wyobraziłam sobie miejsce rozmiarów budki telefonicznej.

– Czy mogłabym go obejrzeć dziś wieczór?

– Mój brat właśnie układa tam wykładzinę, ja też się tam za chwilę wybieram. Jeśli chce pani obejrzeć biuro, możemy się tam umówić za piętnaście minut.

Spojrzałam na zegarek. Była 19:30.

– Świetnie. Powinnam zdążyć. Jaki jest dokładny adres?

Podał mi wszystkie szczegóły.

– Może pani wjechać na parking na tyłach budynku. Zobaczy pani światło w oknie. Mój brat ma na imię Tommy. Ja jestem Richard Hevener.

– Kinsey Millhone. Bardzo dziękuję. Do zobaczenia za piętnaście minut.

Budynek bez wątpienia był kiedyś przeznaczony dla jednej rodziny. Parterowy, z oknami w dachu i mnóstwem drewnianych ozdób. O 19:42 wjechałam na podjazd, a światła mojego volkswagena rozjaśniły panujący wokół mrok. Zwolniłam i wyjrzałam przez boczną szybę. Biała farba sprawiała wrażenie świeżej, a z boku budynku widniały starannie utrzymane rabatki. Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć? Miejsce było wprost idealne – oddalone o zaledwie jedną przecznicę od mojej obecnej siedziby – a cena nie mogła być korzystniejsza. Na wąskim asfaltowym podwórku, ogrodzonym z dwóch stron, doliczyłam się dziesięciu miejsc parkingowych. Na jednym z nich stała czarna furgonetka, reszta o tej porze była pusta. Przy zadaszonym przejściu stał duży pojemnik na śmieci. Kiedy podniosłam wzrok, dostrzegłam okna kancelarii Lonniego i mur otaczający malutki parking na tyłach jego budynku. Zaparkowałam samochód i wysiadłam, próbując nie cieszyć się z góry. Na pewno się okaże, że posiadłość wystawiono na sprzedaż albo też zbudowano ją na miejscu dawnej stacji benzynowej i grunt jest zanieczyszczony benzenem lub innymi substancjami rakotwórczymi.

Na tyłach przez całą długość budynku biegł drewniany balkon z podjazdem dla wózków inwalidzkich. Nad szklanym stolikiem i czterema krzesłami rozłożono duży reklamowy parasol. W kilku dużych glinianych donicach pachniały zioła. Zabrakło mi tchu. W środku zapalono wszystkie światła. Weszłam do małego holu. Drzwi po prawej stronie były otwarte. W powietrzu unosił się zapach świeżej farby, zmieszany z wonią nowiutkiej wykładziny. Zamknęłam oczy i pomodliłam się w duchu, gorzko żałując swoich niegodziwych uczynków i obiecując natychmiastową poprawę. Otworzyłam oczy i weszłam, obrzucając wnętrze uważnym spojrzeniem.

Pokój miał wymiary mniej więcej cztery na cztery metry. Nowo wstawione okna zasłonięte białymi żaluzjami. W przeciwległej ścianie stało otworem dwoje drzwi. Jedne prowadziły do małej łazienki, drugie do sporej garderoby.

Rudowłosy chłopak w dżinsach, oliwkowym podkoszulku i ciężkich butach siedział na podłodze, mocując się z dużą, ciężką rolką wykładziny. W biurze zainstalowano już linię telefoniczną i aparat stał na pustym tekturowym pudełku. Wykładzina była ciemnoszara w duże, beżowe kropki. Chłopak trzymał w ręce duży nóż z zakrzywionym ostrzem i drewniany pobijak, którym umocowywał przycięte już pasy wykładziny. Na środku pokoju leżała kupka ścinków. Obok kosza na śmieci wypełnionego po brzegi kawałeczkami wykładziny stała mała, turystyczna lodówka. W pokoju było duszno, a źródłem ciepła była rozpalona dwustuwatowa żarówka.

– Cześć, jestem Kinsey – powiedziałam. – Twój brat umówił się tu ze mną za piętnaście ósma. Tommy, prawda?

– Zgadza się. Richard zawsze się spóźnia. Masz to jak w banku. To ja jestem grzecznym chłopcem, który zawsze stawia się na czas. Poczekaj chwilę, już prawie skończyłem.

Rzucił mi szeroki uśmiech. Wokół jego ust pojawiła się siateczka zmarszczek. Od razu dostrzegłam zielone oczy i lśniące bielą zęby. W połączeniu z rudymi włosami i ogorzałą twarzą efekt był porażający, jakby w czarno-białym filmie nagle pojawiła się scena nakręcona w technikolorze. Odwróciłam wzrok, czując dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Miałam tylko nadzieję, że bezwiednie nie jęknęłam z zachwytu.

Patrzyłam, jak chłopak pracuje. Kiedy rozwijał rolkę i przycinał odmierzone kawałki, mięśnie jego pleców i ramion drgały. Na porośniętych rudymi włosami rękach rysowały się wyraźnie żyły. Po policzku spływała strużka potu. Uniósł ramię i starł ją rękawem podkoszulka. Po chwili odrzucił nóż i wstał wycierając ręce o spodnie. Wyciągnął rękę.

– Powiedz jeszcze raz, jak się nazywasz.

– Kinsey Millhone pisane przez dwa „l”.

Słońce zdążyło już dokonać spustoszenia na jego jasnej twarzy, pozostawiając sieć zmarszczek na czole i w kącikach oczu. Na oko dałam mu dwadzieścia parę lat. Mierzył metr siedemdziesiąt pięć i ważył około osiemdziesięciu kilogramów. Mając za sobą krótki staż w policji, zawsze traktuję mężczyzn jako potencjalnych podejrzanych, których kiedyś być może będę musiała zidentyfikować.

– Mogę się trochę rozejrzeć?

Wzruszył ramionami.

– Proszę bardzo. Ale nie ma tu zbyt wiele do oglądania – powiedział. – Czym się zajmujesz?

Weszłam do łazienki i mój głos odbił się echem od ścian wyłożonych kafelkami.

– Jestem prywatnym detektywem.

Toaleta, umywalka z wiszącą nad nią szafką. Kabina prysznicowa z pleksiglasu. Podłogę i ściany do połowy wysokości wyłożono białymi kafelkami. Nad nimi widniała beżowo-biała tapeta w kwiaty. Całość wyglądała jednocześnie świeżo i staromodnie. Łatwo było także utrzymać łazienkę w czystości.

Wróciłam do pokoju i podeszłam do niewielkiej garderoby. Tam też położono wykładzinę, a ściany pomalowano na biało. Wewnątrz było dość miejsca, by ustawić szafki na akta i schować zapas przyborów biurowych. Zamocowano nawet wieszak, na którym można powiesić kurtkę. Odwróciłam się w stronę pokoju i zaczęłam się zastanawiać, jak umeblować całość. Jeśli postawię biurko przy oknie, będę mogła wyglądać na balkon. Żaluzje były idealnym rozwiązaniem. Kiedy wpadnie do mnie klient, będę mogła zasłonić dół okna, a górę pozostawić otwartą, by do środka wpadało dość światła. Uchyliłam okno. Nic nie skrzypnęło. Oparłam się o parapet.

15
{"b":"102018","o":1}