Литмир - Электронная Библиотека
A
A

13

Potwierdziwszy spotkanie z Fioną o 13:45, raz jeszcze wyruszyłam Old Reservoir Road. Niebo miało kolor stali, a plamy błękitu zniknęły na dobre pod grubą warstwą chmur. Spojrzałam na prawo, napawając się widokiem jeziora Brunswick. Podmuchy wiatru marszczyły taflę wody, a rosnące nad brzegiem drzewa potrząsały grzywami liści. Podobnie jak za pierwszym razem zaparkowałam samochód przy dwupasmowej ulicy. Sięgnęłam po torbę i szarą kopertę z raportem. Spojrzałam na dom wbity w zbocze wzgórza jakby w obronie przed groźnym atakiem. Minęły tylko cztery dni, lecz po tak obfitych opadach posesję zaczęły porastać chwasty.

Nie paliłam się zbytnio do tego spotkania, ale było chyba lepsze niż nieustanne zastanawianie się nad tym, czego się dowiedziałam o Richardzie i Tommym. Na samą myśl o tym czułam ucisk w gardle. Moją pierwszą reakcją była chęć natychmiastowego wypowiedzenia umowy wynajmu i tym sposobem zerwania wszelkich kontaktów z braćmi, ale (tak, jestem małostkowa) nie bardzo chciałam się pożegnać z sumą ponad tysiąca sześciuset dolarów. Cała sprawa była mocno podejrzana. Pominąwszy kwestie moralne, nie należy chyba utrzymywać bliskich stosunków z dwójką zabójców. Ale jak mogłam się z tego wyplątać? Nawet w Kalifornii nakazy etykiety były mocno zagmatwane. Czy należy być do końca uprzejmym? Czy zrywając zawartą w majestacie prawa umowę, należy podać powody? Pomyślałam o lśniących łagodnym blaskiem zielonych oczach Tommy’ego, a potem wyobraziłam sobie, jak starannie związuje ręce matki przed podpaleniem domu. Jeśli do mnie zadzwoni, czy mam nawiązać w rozmowie do tragicznej śmierci rodziców, czy też tylko znaleźć zgrabną wymówkę? Chciałam działać szybko i sprawnie. Jednak zrywając wszelkie kontakty z braćmi, jednocześnie odmawiałam Mariah Talbot wszelkiej pomocy. A przecież rzadko cofam się przed ryzykiem i – jak niegrzecznie zauważyła Mariah – lubię trochę naginać prawo, gdy zajdzie taka potrzeba.

Zamykając drzwiczki samochodu, dostrzegłam Trudy, młodą suczkę, którą spotkałam tu podczas mojej pierwszej wizyty. Biegła radośnie ulicą, z całą energią szczeniaka, zadowolonego, że znalazł się poza domem. Psina nie mogła mieć więcej niż rok. Zbliżyła nos do chodnika i pracowicie węszyła, a potem ruszyła odnalezionym tropem. Może przed chwilą przebiegł tędy królik lub opos, a może zabłąkany szop. Właścicielka suczki śledziła bacznie jej wędrówkę na wypadek, gdyby Trudy spotkała się z czymś znacznie większym od siebie. Kiedy wspięłam się na strome schody prowadzące do domu Fiony, zniknęły mi już z oczu. Henry i Rosie od dawna przekonywali mnie, że powinnam przygarnąć jakiegoś psa, ale nie widziałam takiej potrzeby. Po co zawracać sobie głowę stworzeniem, które nie potrafi nawet korzystać z toalety?

Fiona musiała na mnie czekać, bo ledwie dotknęłam przycisku dzwonka, otworzyła drzwi. Tym razem miała na sobie bluzkę z krepy z długimi rękawami, spiętą w talii paskiem, przypominającą powojenne kurtki Eisenhowera. Czarna wełniana spódnica sięgała do połowy łydki, odsłaniając najmniej atrakcyjną część kobiecej nogi. Buty na wysokich szpilkach miały mnóstwo paseczków zapiętych wokół kostki. Na brązowych lokach nosiła aksamitną czapeczkę z cekinami, przypominającą kształtem wojskowe czapki kobiecych oddziałów armii amerykańskiej. Poczułam zapach dymu papierosowego i perfum Shalimar.

Nagle przypomniał mi się dezodorant, który moja ciotka rozsmarowywała pod pachami koniuszkami palców.

– Trzeba było zaparkować na podjeździe za domem, zamiast wspinać się na te schody – powiedziała Fiona. Treść jej słów była nieszkodliwa, lecz ton był pełen nienawiści, jakby marzyła o kłótni ze mną.

– Trochę ruchu nie zaszkodzi – odparłam, nie podejmując rzuconej rękawicy.

Cofając się do środka, spojrzała ukradkiem na zegarek, jakby chciała sprawdzić, czy się nie spóźniłam. Jak zwykle zjawiłam się na czas, więc wchodząc za nią, pomyślałam złośliwie: Ha, ha, tu cię mam.

W holu nadal stały rusztowania, a przykrywające podłogę wielkie szmaty wyglądały jak warstwa świeżego śniegu. Od naszego spotkania w piątek nic się nie zmieniło. Podejrzewałam, że nie ufa robotnikom na tyle, by pozwolić im pracować pod swoją nieobecność. A może to oni doszli do wniosku, że bez niej lepiej nic nie ruszać. Należała do osób, które przestąpiwszy próg, natychmiast kazałyby wszystko poprawiać. Zauważyłam, że na ścianie nadal widnieją próbki różnych odcieni bieli.

Kiedy podałam Fionie szarą kopertę, z jej reakcji można by wywnioskować, że podsuwam na tacy jakiegoś paskudnego robala.

– Co to? – spytała podejrzliwie.

– Życzyła sobie pani dostać raport.

Otworzyła kopertę i obrzuciła zapisane starannie strony przelotnym spojrzeniem.

– Dziękuję, jestem wdzięczna za trud – podsumowała krótko moją pracę. – Mam nadzieję, że nie będzie miała pani nic przeciwko temu, jeśli porozmawiamy w sypialni. Chciałabym się rozpakować.

– Nie ma sprawy. – Szczerze mówiąc, bardzo chciałam obejrzeć resztę domu.

– Lot do domu był koszmarny. Rzucało tą łupiną na wszystkie strony. Myślałam, że już nigdy nie wylądujemy.

– To pewnie wina tej burzy.

– Nigdy więcej nie polecę małym samolotem. Wolę jechać pociągiem, nawet gdyby miało mi to zabrać pół dnia.

Wzięła walizeczkę z kosmetykami, którą zostawiła w holu. Spojrzała przelotnie na dużą walizkę.

– Proszę mi pomóc – powiedziała.

Taszcząc za nią po schodach walizę, czułam się jak juczny muł. Draństwo było ciężkie jak diabli. Obserwowałam migające przede mną łydki Fiony. Nosiła pończochy ze szwami. Przy jej uwielbieniu dla lat czterdziestych dziwiło mnie, że nie rysuje pisakiem linii na nogach, jak robiły to kobiety w trudnych czasach drugiej wojny światowej i tuż po niej. Na podeście schodów skręciłyśmy w prawo, wchodząc do dużej pomalowanej na biało sypialni. Jedna oszklona ściana wychodziła na ulicę. Kiedy Fiona zniknęła w łazience, podeszłam do okna, by podziwiać widok.

Linia brzegowa tonęła we mgle, a czarne burzowe chmury wisiały w oddali niczym wierzchołki groźnych gór. Wzgórza pokrywała soczysta zieleń, efekt obfitych opadów deszczu. Jezioro Brunswick lśniło srebrem, a jego tafla przypominała antyczne, lekko zmatowiałe lustro. Odwróciłam się. Duże łoże Fiony było tak ustawione, że leżąc, mogła podziwiać ten wspaniały widok: słońce wschodzące z lewej strony i zachodzące po prawej. Próbowałam sobie wyobrazić, jak się śpi w tak wielkim pokoju. W jednej ze ścian otwarte podwójne drzwi prowadziły do garderoby tak dużej jak całe moje mieszkanie. Po drugiej stronie znajdował się kominek, a przed nim dwa wygodne fotele i niski stolik do kawy. Wyobraziłam sobie Fionę i Dowa popijających tu drinki, gdy wpadał do niej wieczorem. Ciekawe, czy kiedykolwiek – przez wzgląd na stare czasy – poszli razem do łóżka.

Fiona wyszła z łazienki i zbliżyła się do łóżka, gdzie na narzucie leżała otwarta druga walizka. Zaczęła powoli wyjmować ubrania, które wcześniej starannie tam poukładała.

– Proszę mi opowiedzieć o wszystkim od samego początku.

Zaczęłam swoją relację od streszczenia przeprowadzonych rozmów. Opowiedziałam o spotkaniu z detektywem Odessą, potem przeszłam do mojej wizyty u Crystal i w Pacific Meadows, nawiązując do problemów, z którymi zmagał się jej były mąż. Nie zdążyłam się jeszcze rozgrzać, gdy w mój ton wkradła się nuta goryczy. Fiona wędrowała tam i z powrotem między łóżkiem i garderobą, przenosząc bluzki i spódnice, które wieszała na obszytych atłasem wieszakach.

– Proszę za mną chodzić. Inaczej nie będę wszystkiego słyszeć i będzie pani musiała powtarzać swoją relację. Mam wciąż zatkane uszy. To jeszcze jeden z powodów przemawiających za jazdą pociągiem.

Stanęłam w drzwiach garderoby i tam kontynuowałam moją relację.

– W sobotę po południu zadzwoniła do mnie Blanche i pojechałam się z nią zobaczyć…

Fiona odwróciła się gwałtownie.

– Pojechała pani spotkać się z Blanche? A po co, u diabła?

40
{"b":"102018","o":1}