Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jesteśmy więc do siebie podobne – dodałam. – Kim jest pan Harrington? Nigdy o nim nie słyszałam.

– Pracuje dla firmy rozrachunkowej w Santa Maria.

– To on panią zatrudnił?

– Mniej więcej. Rozmawiał ze mną przez telefon, ale dopiero wtedy, gdy pani S. zaaprobowała moje podanie. Tak to tutaj działa. Dają im do zrozumienia, że oni tu rządzą, ale tak naprawdę to my podejmujemy wszystkie decyzje.

– Myślałam, że sprawami zatrudniania i zwalniania pracowników zajmował się doktor Purcell.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Pracowałam tu dopiero dwa tygodnie, gdy on uciekł czy coś w tym stylu. Chyba dlatego do akcji wkroczył pan Harrington.

– Gdzie teraz pracuje pani Delacorte? Ktoś coś mówił?

– W szpitalu St. Terry. Wiem o tym, bo w zeszłym tygodniu wpadła tu do pani S. Okazało się, że znalazła świetną pracę, więc wszystko się dobrze ułożyło. Takie zwolnienie może się czasem okazać błogosławieństwem, choć początkowo wcale na to nie wyglądało.

– A pani Bart?

– Nie wiem, gdzie się zaczepiła.

– Znała pani doktora Purcella?

– Wiem, kim był, ale to wszystko. To jego biuro, o tam. On po prostu zniknął. Na samą myśl o tym mam gęsią skórkę.

– To rzeczywiście dziwne. Zastanawiam się, co się stało.

– Nie mam pojęcia. Cały personel jest tym przygnębiony. Wszyscy pacjenci go uwielbiali. Troszczył się, żeby wszyscy dostawali kartki na urodziny i tym podobne rzeczy. Płacił za to z własnej kieszeni, żeby ci biedni ludzie mogli choć raz poczuć się wyjątkowi.

– Czy ktoś się domyśla, co mogło się wydarzyć?

– Początkowo wszyscy o tym mówili. Ja niewiele, bo prawie go nie znałam.

– A co takiego mówili?

Widziałam, jak Merry walczy z wyrzutami sumienia. Minęło parę długich sekund, zanim to wcielenie dyskrecji pochyliło się w moją stronę.

– Proszę mi obiecać, że nikomu pani nie powtórzy.

– Nawet o tym nie wspomnę.

Zniżyła głos.

– Pani S. jest przekonana, że wyjechał z kraju.

– Z powodu? – spytał równie cicho.

– Medicare.

– Ach tak. Ktoś już o tym wspominał, ale nie miałam okazji dowiedzieć się więcej. O co chodzi?

– O-S-Z-U-S-T-W-O. W zeszłym roku w zimie BIG…

– BIG?

– Biuro Inspektora Generalnego. To część Departamentu Zdrowia i Opieki Społecznej. Przefaksowali nam listę rachunków, które chcieli sprawdzić. Pani S. powiedziała, że początkowo doktor Purcell nic sobie z tego nie robił. Stosują tam takie praktyki, żeby wszyscy chodzili jak w zegarku. Ale oni nie dawali spokoju i wtedy przekonał się, że sprawa jest poważna. Stale przeglądał te zapisy, żeby sprawdzić, co mogą tam znaleźć. Nie było najlepiej. Tkwił po uszy w bagnie, tak to określiła.

– Dlatego przez ostatnie parę miesięcy pracował do późna?

– Tak.

– Zarządzili kontrolę?

– I to potężną. Najpierw zaczęli kontrolować drobne rachunki. Zażądali dokumentów z dwóch ostatnich lat. Doktor Purcell zaczął wtedy pracować jako dyrektor do spraw medycznych. Potem był jeszcze administratorem. Pani S. powiedziała, że jeśli Pacific Meadows straci dotacje, to trzeba będzie zamknąć cały interes. Nie wspominając już o karach – no, wie pani, grzywnach i odszkodowaniach. Wspominała nawet o więzieniu, nie mówiąc już o publicznej kompromitacji. Purcellowie są znaną w towarzystwie parą, więc może sobie pani wyobrazić, co by ich czekało. Doktor P. miał być wystawiony na odstrzał. Musiałby ostro walczyć o swój tyłek. To jej słowa, nie moje.

– A jego pracodawcy?

– Oni nie mają nic wspólnego z bieżącymi sprawami. Jeżdżą po całym stanie, zajmując się interesami.

– Doktor Purcell znalazł się więc w trudnej sytuacji – rzuciłam.

– Na jego miejscu chybabym umarła.

– No pewnie. Kiedy to wszystko wypłynęło?

– W styczniu, zanim zaczęłam tu pracować. Potem w marcu zjechali znienacka dwaj faceci z izby kontroli Medicaid. Mieli całą listę pytań i dokumentów, które chcieli skontrolować. Wszyscy zwijali się jak w ukropie i ze strachu popuszczali w majtki. Doktor Purcell został poinformowany o wszystkich nadużyciach i oszustwach. A chodziło o furę pieniędzy. Co najmniej pół miliona, a to tylko początek. Mogło się okazać, że jest oszustem na wielką skalę.

– Dziwi mnie, że nie trafiło to do gazet.

– Pani S. powiedziała, że zdecydowali się zachować wszystko w tajemnicy, dopóki cała sprawa się nie wyjaśni. Tymczasem siedzieli mu na karku, a wiedzieli, jak się to robi.

– Pani S. sądzi więc, że uciekł, by uniknąć kary?

– Ja na jego miejscu na pewno bym zwiała.

– A skąd pani wie, że to on? Inni też musieli mieć dostęp do rachunków. Może dlatego zwolniono księgową – zasugerowałam.

Pochyliła się w moją stronę i spuściła wzrok.

– Przysięga pani, że nic nie powie? Słowo?

– Słowo. – Uniosłam palce w geście przysięgi.

– Pani Dorner… dyrektor personalny… jej zdaniem doktor Purcell mógł zostać uprowadzony. Porwali go na parkingu, żeby zamknąć mu usta.

– Nooo – rzuciłam przeciągle. Skrzywiłam się lekko. – Niestety, policja nie ma na to żadnych dowodów.

– Przecież niewiele trzeba. Zaklejają usta taśmą, wrzucają gościa do bagażnika i odjeżdżają – powiedziała. – Mogli nawet wziąć jego własny samochód. Może dlatego go nie znaleziono. – Wyraz twarzy Merry zmienił się nagle, dziewczyna zaczęła pracowicie przekładać koperty.

– Słuszna uwaga.

Obejrzałam się przez ramię. W drzwiach stała pielęgniarka w białym fartuchu. Spojrzała na nas ostro. Odchrząknęłam i powiedziałam:

– No dobra, Merry. Pójdę już i nie będę cię dłużej odrywać od pracy. Wpadnę w poniedziałek i porozmawiam z panią Stegler.

– Powiem jej o pani wizycie.

Kiedy przechodziłam przez drzwi, mijając o cal stojącą w nich pielęgniarkę, przyjrzała mi się uważnie. Opanowałam drżenie, zastanawiając się jednocześnie, ile zdołała usłyszeć.

Przy wejściu zdjęłam z wieszaka pelerynę i szczelnie się nią otuliłam. Kiedy wyszłam na zewnątrz, deszcz już tylko siąpił, a nad asfaltowym parkingiem unosiła się lekka mgiełka. Z daszku nad wejściem od czasu do czasu nadal jednak spływały strumienie wody. Ominęłam wielką kałużę i podeszłam do samochodu. Na asfalcie mogłam teraz przeczytać wypisane czarną farbą nazwisko: P. DELACORTE.

W samochodzie wyjęłam notes i na gorąco zaczęłam spisywać swoje spostrzeżenia – każde na osobnej kartce. Pisałam tak aż do wyczerpania zgromadzonych informacji. Nie mogłam tylko pojąć, dlaczego Crystal i policja nie wspomnieli ani słowem o wielkiej aferze ze zdefraudowanymi pieniędzmi.

7

Jadąc z Pacific Meadows, wstąpiłam do biura. Weszłam bocznymi drzwiami i już u siebie zdjęłam pelerynę i powiesiłam ją na wieszaku. Na szczęście w kancelarii panował spokój, choć w większości pomieszczeń paliło się światło. Ekipa sprzątająca biura w sobotnie ranki zdążyła się już ulotnić. W powietrzu unosił się zapach środków czyszczących, a odkurzacze pozostawiły smugi na ciemnoczerwonej wykładzinie. Cisza błogo dźwięczała w moich uszach. Na krótką chwilę przywołałam w wyobraźni wizję samodzielnego biura przy Floresta Street. W duchu już walczyłam o nie z konkurentami.

Wyjęłam walizkową maszynę do pisania marki Smith-Corona i postawiłam ją na biurku. Usiadłam w obrotowym fotelu i sięgnęłam po przeznaczony na nową sprawę segregator. Uzupełniłam jego zawartość o spisane notatki. Cały czas wisiała nade mną wizja wtorkowego spotkania z Fioną. Wyobraziłam sobie, jak stoi ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami i słuchając mojej relacji, uderza niecierpliwie stopą o podłogę. Nad jej głową unosiły się gigantyczne symbole dolara, gdy się zastanawiała: I ja płacę pięćdziesiąt dolarów za godzinę za coś takiego? Moja strategia polegała na przechytrzeniu jej, czemu służyć miało wręczenie pięknie opracowanego raportu, który wywoływałby od razu obraz pracy znacznie solidniejszej niż tylko mało znaczące rozmowy z paroma osobami. Nie dawała mi jednak spokoju myśl, że mój raport może wywołać dezaprobatę Fiony, bo wiedziałam doskonale, że żałuje każdego wydanego na mnie centa. Nawet jeśli jej zachowanie przy wręczaniu czeku z zaliczką było czystą manipulacją, czułam na karku bolesny koniec jej bata. Próbowałam nie roztrząsać niepotrzebnie niedającej mi spokoju myśli, że nie powinnam była w ogóle brać tej roboty.

19
{"b":"102018","o":1}