Литмир - Электронная Библиотека

Minął zakład fryzjerski Ciach-ciach, z nazwy bliższy klinice chirurgicznej niż salonowi piękności. Upiększaniem w Ciach-ciachu zajmowały się dziewczyny – sporządniałe bywalczynie galerii – oraz chłopcy o imieniu Mario, potomkowie ojców o imieniu Sal. W oknie salonu siedziały dwie klientki. Jednej robiono trwałą, drugiej rozjaśniano włosy. Co za przyjemność siedzieć w oknie fryzjerni na oczach całego świata, który patrzy, jak farbują i ondulują ci loki?

Ruchomymi schodami, sunącymi przez sztuczny ogród z plastikowymi pnączami, wjechał na górę do klejnotu koronnego galerii handlowej – gastroramy. W tej chwili było tam pustawo, bo obiadowe tłumy dawno odpłynęły. Kompleksy gastronomiczne są uosobieniem amerykańskiego wielonarodowego tygla. Z potrawami włoskimi, chińskimi, japońskimi, meksykańskimi, bliskowschodnimi (albo greckimi), delikatesami, daniami z kurczaków, barem fast foodowym w stylu McDonalda (przyciągającym najwięcej klientów), pijalnią mrożonych jogurtów i paroma, stworzonymi przez marzycieli śniących o dorównaniu Rayowi Krocowi, oryginalnymi przedsięwzięciami kulinarnymi o nazwach: Etiopska Ekstaza, Szwedzkie Klopsy Svena, Curry i Synowie.

Myron sprawdził numery siedmiu automatów. Wszystkie wydrapano. Nie dziwota, zważywszy na to, jak traktowali je współcześni. Ale i nie problem. Wyjął komórkę i wystukał numer. Telefon zadzwonił natychmiast.

Proszę bardzo!

Ten dalszy, na prawo. Myron podniósł słuchawkę i upewnił się.

– Halo? – powiedział i usłyszał siebie w komórce. – Cześć, Myron, miło cię słyszeć – rzekł do mikrofonu i na tym poprzestał.

Jeszcze było za wcześnie na takie głupoty.

Odwiesił słuchawkę i rozejrzał się. Stolik nieopodal okupowała grupka bywalczyń galerii. Siedziały ścieśnione w opiekuńczym kręgu niczym kojoty podczas rui.

Najlepszy widok na telefon był ze Szwedzkich Klopsów Svena. Myron podszedł do stoiska, które obsługiwało dwóch mężczyzn. Smagłych brunetów z wąsami a la Saddam Husajn. Na plakietce jednego widniało imię Mustafa. Na plakietce drugiego imię Achmed.

– Który z panów to Sven? – spytał. Nie ubawił ich.

Spytał o automat. Nie pomogli mu. Mustafa burknął, że zarabia na życie i nie patrzy na automaty, Achmed zaś zrobił gest i zaklął w obcym języku.

– Nie jestem poliglotą, ale to chyba nie było po szwedzku. Przeszyli go morderczymi spojrzeniami.

– Na razie. Zareklamuję wasz lokal wszystkim przyjaciołom – powiedział i obrócił się w stronę stolika dziewcząt.

Wszystkie szybko spuściły oczy, jak spłoszone szczury w blasku latarki. Ruszył ku nim. Zaczęły strzelać spojrzeniami tam i siam, sądząc, że patrzą ukradkiem. Doszła go kakofonia ściszonych głosów: „O kurde! Kurde! Kurde! Idzie tu!”.

Zatrzymał się przy ich stoliku. Siedziały tam cztery dziewczyny. A może pięć, a nawet sześć. Trudno powiedzieć. Zdawały się z sobą zlewać w niewyraźną plątaninę włosów, czarnej szminki, szponów godnych zbrodniczego doktora Fu Mandżu, kolczyków, kółek w nosie, papierosowego dymu, za obcisłych topów wiązanych na szyi, nagich brzuchów i gumy balonowej.

Pierwsze podniosło wzrok dziewczę siedzące w środku, z fryzurą jak Elsa Lancaster w Narzeczonej Frankensteina i z podobną do psiej, nabijaną ćwiekami obrożą na szyi. Inne poszły za jej przykładem.

– Siemka – powitała go Elsa.

Myron użył najsympatyczniejszego z krzywych uśmiechów, typu Harrison Ford w Odnaleźć siebie.

– Pozwolicie, że zadam wam kilka pytań? – zagadnął.

Dziewczyny wymieniły spojrzenia. Poczuł, że się czerwieni, choć nie wiedział dlaczego. Stuknęły się łokciami. Żadna nie odpowiedziała.

– Długo tutaj siedzicie?

– To jakaś ankieta w sprawie galerii?

– Nie – zaprzeczył.

– Gitnie. Bo te ankiety to fajans, co nie?

– Aha.

– Z takimi to: „Spadaj na drzewo, Poliestrowe Sztany, bo wezmę na glany”.

– Aha – powtórzył Myron i spytał: – Pamiętacie, jak długo tu siedzicie?

– Ja nie. A ty, Amber?

– Do Szpary żeśmy przyszły o czwartej, tak?

– No, do Szpary. Superwyprzedaż.

– Ekstra. Fajną bluzkę kupiłaś, Trish.

– Normalnie ful wypas, co nie, Mindy?

– Dokładnie. Ekstra.

– Dochodzi ósma – powiedział Myron. – Siedzicie tu od godziny?

– Wszyscy w domu? Lekutko.

– Bo to jest nasze miejsce, no nie?

– Normalnie tutaj nikt prócz nas nie siada.

– Raz tylko chciały nam się wciąć wredne fajansiary.

– Ale więcej się nie pokazały.

Zamilkły, utkwiwszy oczy w Myronie. Domyślił się, że odpowiedź na jego poprzednie pytanie brzmi „tak”, więc zaryzykował następne.

– Widziałyście, żeby ktoś korzystał z tego automatu?

– A pan co, z policji?

– Co ty!

– W życiu.

– I jeszcze dłużej.

– Za fajny na policjanta.

– Taaa? A Jimmy Smits nie jest fajny?

– W telewizji, głupia pipo! Nie w życiu! W prawdziwym życiu nie ma fajnych glin!

– No, a Brad? Nie jest w pytę fajny? Normalnie się w nim bujasz, sieroto.

– No, co ty! A poza tym nie jest gliną, tylko ochroniarzem w sklepie Florsheima.

– Ale jest po byku.

– Zadziabisty.

– Ekstrakoleś!

– Leci na Shari.

– Fuuuj! Shari?!

– Nie cierpię jej, kurde!

– Ja też. Gdzie ona się obsprawią? W butiku Dziwki To My?

– Dokładnie.

– „Halo, Telepogotowie Adidas? Mówi Shari”.

Zachichotały.

Myron rozejrzał się za tłumaczem.

– Nie jestem z policji – powiedział.

– A nie mówiłam?

– Fanzolisz.

– Ale mam bardzo ważną sprawę. Sprawę życia i śmierci. Muszę wiedzieć, czy przed trzema kwadransami ktoś dzwonił z tego automatu, tego z prawej. Pamiętacie?

– Chwila! – Dziewczę imieniem Amber odstawiło krzesło. – Odsuńcie się, siory, bo zaraz puszczę pawia jak stąd do Alaski.

– Wyglądał jak Klaun Paskuda z Simpsonów.

– Groza!

– Totalna groza!

– Dokładnie!

– Puścił oko do Amber!

– Co ty!

– Dokładnie. Fuuuj!

– Pośpieszny do Rygi!

– Ale ta zdzira Shari by mu obciągnęła.

– Co najmniej.

Zachichotały.

– Widziałyście kogoś?

– Straszny luj!

– Totalna paskuda!

– Taki „Te, pierzesz se kiedyś pióra?”.

– Taki „Te, kradniesz kolońską w stacji paliw?”.

Znów zachichotały.

– Możecie go opisać? – poprosił Myron.

– Dżinsy normalnie z dyskontu.

– Robocze glany. Na pewno nie timberlandy.

– Zgrywał wielkiego skina, no nie?

– Zgrywał skina?

– A jak, glaca, syfiasta broda. I ten taki tatuaż na łapie.

– Jaki?

– No ten, wie pan. – Dziewczyna nakreśliła coś palcem w powietrzu. – Taki porąbany krzyż, z dawnych czasów.

– Masz na myśli swastykę?

– Jak ją zwał, tak zwał. Wyglądam na studentkę historii?

– A ile normalnie miał lat? – spytał Myron. Powiedział „normalnie”! Groziło mu, że jeżeli zabawi tu trochę dłużej, w końcu sobie coś przekłuje. Dokładnie.

– Stary.

– Zgredzisko.

– Co najmniej dwadzieścia.

– Wzrost? – spytał Myron. – Waga?

– Metr osiemdziesiąt.

– No, metr osiemdziesiąt, co nie?

– Kościsty.

– Żeby tylko.

– Normalnie zero tyłka.

– Decha.

– Był ktoś z nim?

– Co pan!

– Z nim?!

– W życiu!

– Kto by chciał chodzić z takim lujem?

– Był przy tym automacie z pół godziny.

– Napalił się na Mindy.

– Wcale że nie!

– Momencik. Był tam pół godziny? – spytał Myron.

– Tak długo to nie.

– Ale dłuższy czas.

– Z piętnaście minut. Amber zawsze, kurde, przesadza.

– Zejdź ze mnie, Trish, dobra?! Daj se siana!

– Coś jeszcze? – spytał Myron.

– Pager.

– Racja, pager. Kto by w ogóle chciał dzwonić do takiego luja!

– Trzymał go przy słuchawce.

Pewnie nie był to pager. Prędzej minimagnetofon – tłumaczyłoby to krzyk w słuchawce. Albo zmieniacz głosu. Zmieniacze też były niewielkie.

Myron podziękował dziewczętom i wręczył im wizytówki z numerem swojej komórki. Jedna z nich przeczytała ją i zrobiła minę.

15
{"b":"101683","o":1}