Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Kiedy stanąłem przed ladą, właściciel sklepu odłożył mikser, który właśnie rozkładał na części, i wyjaśnił mi, jak posługiwać się obcinaczem.

– Proszę spojrzeć. Zginamy najpierw tutaj, potem tutaj i proszę, mamy obcinacz.

– Rzeczywiście! – powiedziałem zdumiony. Kawałek metalu zamienił się w obcinacz.

– To dobra rzecz – powiedział, jakby zdradzał mi tajemnicę. – Wyrób Henkela, jeden wystarczy na całe życie. Niezastąpiony w podróży. Nie rdzewieje i nie tępi się. Może pan obciąć nim nawet pazury psa.

Zapłaciłem za obcinacz tysiąc osiemset jenów. Mężczyzna włożył go do małego czarnego futerału ze skóry. Kiedy wydał mi resztę, znów zajął się mikserem. Każdą śrubkę odkładał, zależnie od wielkości, na inny talerzyk. Wszystkie śrubki wyglądały na bardzo szczęśliwe.

Wróciłem do samochodu i czekałem na dziewczynę, słuchając Koncertu brandenburskiego. Zastanawiałem się, dlaczego śrubki na talerzykach wyglądały tak szczęśliwie. Może dlatego, że przestały być częścią miksera i odzyskały swój niezależny byt? A może zachwycił je biały talerzyk, na którym je położono? W każdym razie miło popatrzeć na przedmioty, które są szczęśliwe.

Wyjąłem obcinacz z kieszeni kurtki i spróbowałem złożyć go sam. Obciąłem na próbę koniuszek paznokcia, po czym schowałem obcinacz do futerału. Swoją drogą sklep z artykułami żelaznymi ma w sobie coś z akwarium.

Dochodziła szósta, z biblioteki zaczęli wychodzić ludzie. W większości byli to gimnazjaliści, trzymali w rękach sportowe torby podobne do mojej. Pewnie przyszli tu, żeby odrobić lekcje. Zdawało mi się, że w każdym z nich dostrzegam coś nienaturalnego. Jak gdyby gdzieś było czegoś za dużo, a w innym miejscu za mało. Ale być może w ich oczach to ja wyglądałem nienaturalnie?

Oprócz gimnazjalistów byli też starcy. To ten rodzaj starców, którzy spędzają niedzielne popołudnia w czytelni czasopism, a potem, naładowani wiedzą jak słonie, wracają do swych kochających rodzin, które czekają na nich z kolacją. W starcach nie wyczuwałem już tej nienaturalności.

Kiedy wyszli, usłyszałem wycie syreny dobiegające z pobliskiej fabryki. Była szósta. Słuchając tego dźwięku, poczułem nagle straszny głód. Od rana zjadłem tylko pół kanapki, małe ciastko i kilka ostryg. Wczoraj też prawie nic nie jadłem. Mój głód był jak wielka ziejąca czernią dziura. Oparłem się o fotel i wbiłem wzrok w niski sufit. Przez głowę przewijały mi się obrazy najrozmaitszych potraw. Przypomniałem sobie też śrubki na białym talerzyku. Gdyby tak polać je białym sosem i ozdobić talerz rukwią wodną, wyglądałyby całkiem smacznie.

Dziewczyna wyszła z biblioteki pięć po szóstej.

– To twój samochód? – zapytała.

– Nie, pożyczony – odparłem. – Podoba ci się?

– Owszem, ale…

– Jakoś nie bardzo do mnie pasuje? Niestety, niczego innego nie było już w wypożyczalni.

– Aha – powiedziała. Zanim wsiadła, obeszła samochód dookoła, przyglądając mu się uważnie, jakby wyceniała jego wartość.

– Brandenburska? - spytała, zaglądając do popielniczki.

– Lubisz?

– Tak, nawet bardzo. Zwłaszcza Richtera. To chyba jakieś nowe nagranie? Czyje?

– Pinnocka.

– Lubisz Pinnocka?

– Niespecjalnie. Kupiłem tę kasetę, bo akurat wpadła mi w ręce. Ale nie jest zła.

– Słuchałeś Brandenburskiej Pablo Casalsa?

– Nie.

– Powinieneś to kiedyś zrobić. Jest niesamowita.

– Dobrze, przy najbliższej okazji – powiedziałem. Ale czy starczy mi na to czasu? Zostało mi już tylko osiemnaście godzin, no i musiałem się w tym czasie przespać. Moje życie dobiegało końca, ale nie mogłem przecież czuwać całą noc.

– Co zjemy? – zapytałem.

– Może coś z kuchni włoskiej?

– Niezły pomysł.

– Znam jedną włoską restaurację. To niedaleko stąd.

– Jestem strasznie głodny. Zjadłbym nawet talerz śrubek.

– Ja też. Masz ładną koszulę.

Do restauracji było jakieś piętnaście minut jazdy samochodem. Jechałem wolno krętymi ulicami dzielnicy mieszkaniowej, wymijając przechodniów i rowerzystów, kiedy nagle w połowie niewielkiego wzniesienia ujrzałem włoską restaurację. Znajdowała się w zwykłym drewnianym domu w zachodnim stylu. Szyld był niewielki, toteż gdybym nie zwracał szczególnej uwagi na otoczenie, nigdy bym jej nie zauważył. Dzielnicę wypełniał spokój, na tle szarego nieba czerniły się sylwetki strzelistych himalajskich cedrów i konary sosen.

W niewielkiej salce znajdowały się tylko trzy stoły i cztery miejsca przy barze. Kelner zaproponował nam stół w głębi, przy oknie. Za oknem rosła śliwa.

– Będziemy pili wino? – spytała dziewczyna.

– Jak chcesz – odparłem. Nie znam się na winach tak, jak na piwie, więc przyglądałem się drzewu, podczas gdy ona zamawiała wino. To dziwne, że w ogrodzie włoskiej restauracji posadzono śliwę – pomyślałem. Ale może to wcale nie było dziwne? Może we Włoszech też rosną śliwy? Tak jak te wydry, które żyły we Francji. Następnie otworzyliśmy kartę i ustaliliśmy plan taktyczny posiłku. Zajęło nam to sporo czasu. Na przystawkę zamówiliśmy sałatkę z młodych krewetek w sosie truskawkowym, surowe ostrygi, pasztet po włosku, kalmary gotowane w czernidle ośmiornicy, bakłażany smażone z serem i marynowane stynki. Z makaronów wybrałem sobie tagliatelle, a dziewczyna spaghetti z bazylią.

– Może weźmiemy jeszcze na spółkę ten makaron z sosem rybnym? – zapytała.

– Brzmi nieźle.

– Jaką rybę poleciłby pan nam dzisiaj? – zwróciła się do kelnera.

– Mamy świeżego okonia – odparł. – Smażony z migdałami jest wyśmienity.

– Wezmę go – powiedziała.

– Ja też. Poza tym szpinak i risotto z pieczarkami.

– Dla mnie sałatka z gotowanych warzyw i risotto z pomidorami.

– Porcja risotto jest bardzo duża – zaniepokoił się kelner.

– Nie szkodzi. Ja od dwóch dni prawie niczego nie jadłem, a pani ma rozdęty żołądek.

– To coś w rodzaju czarnej dziury – dodała dziewczyna.

– Rozumiem – odparł rzeczowo kelner.

– Na deser poproszę lody winogronowe i suflet cytrynowy – powiedziała dziewczyna.

– Dla mnie to samo.

Gdy kelner spisał wreszcie nasze zamówienie i oddalił się do kuchni, dziewczyna spojrzała na mnie rozpromienionym wzrokiem.

– Chyba nie zamówiłeś tego wszystkiego ze względu na mnie?

– Nie, naprawdę jestem głodny.

– To wspaniale! – ucieszyła się. – Nie mam zaufania do ludzi, którzy mało jedzą. Wydaje mi się, że rekompensują to sobie w jakiś inny sposób. Jak myślisz?

– Nie wiem – powiedziałem. Naprawdę nie wiedziałem.

– „Nie wiem" to twoje ulubione powiedzonko, prawda?

– Być może.

– O właśnie! „Nie wiem" i „być może".

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc tylko skinąłem głową.

– Dlaczego? Myślisz, że nie ma nic pewnego na tym świecie? Nie wiem, być może – przemknęło mi przez głowę, ale akurat zjawił się kelner i z miną, z jaką nadworny lekarz cesarza nastawia rzepkę następcy tronu, otworzył butelkę naszego wina i nalał wino do kieliszków.

– „To nie moja wina" było, o ile się nie mylę, ulubionym zwrotem „Obcego". Zaraz… jak on się nazywał?

– Meursault – powiedziałem.

– No właśnie, Meursault – powtórzyła. – Czytałam to w gimnazjum. Ale teraz nikt już nie czyta Obcego. Przeprowadzaliśmy ankietę w bibliotece. A ty, co czytasz?

– Turgieniewa.

– Turgieniewa? Turgieniew nie był zbyt odkrywczy.

– Być może. Ale lubię go. Lubię też Flauberta i Thomasa Hardy'ego.

– Nie czytasz nic nowszego?

– Owszem, czytam czasami Somerseta Maughama.

– Nie wiem, czy jest jeszcze ktoś poza tobą, kto twierdzi, że Somerset jest nowy – powiedziała, przechylając kieliszek. – W szafie grającej też nie znajdziesz już płyt Benny Goodmana.

– Ale pisał bardzo ciekawie. The Razor’s Edge czytałem chyba ze trzy razy. Niby nic wielkiego, ale wciąga. Lepsze już to, niż gdyby miało być na odwrót.

– Tak myślisz? – spytała zdziwiona. – Zresztą wszystko jedno. Naprawdę do twarzy ci w tej pomarańczowej koszuli.

84
{"b":"101013","o":1}