Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Kiedy w Mieście rozlegał się dźwięk rogu, stworzenia, wiedzione prehistoryczną pamięcią, podnosiły szyje. W jednej chwili ponad tysiąc zwierzy zamierało w identycznej pozie. I te, które do tej pory z namaszczeniem żuły liście janowca, i te, które przebierały kopytami, siedząc na kamiennych chodnikach, nawet te, które drzemały, korzystając z ostatniego słońca – wszystkie podnosiły łby i zwracały je w kierunku, skąd dobywał się dźwięk. O czym wtedy myślały? Czego wypatrywały? Skręciwszy szyje w jednym kierunku i uniósłszy je pod jednym kątem, wpatrywały się w niebo. Jedyne, co się wtedy poruszało, to ich złota sierść targana wieczornym wiatrem. W końcu gdy przebrzmiała ostatnia nuta, podnosiły się z ziemi i ruszały w stronę bramy, zupełnie tak, jakby sobie o czymś przypomniały. Pryskało chwilowe zaklęcie i Miasto wypełniało się odgłosem niezliczonych kopyt. Tętent ten kojarzył mi się zawsze z pianą, która w ogromnych ilościach wypływa z wnętrza Ziemi. Wypełnia ulice Miasta, przelewa się przez ogrodzenia domów, a w końcu przykrywa nawet wieżę zegarową.

To tylko wieczorna zjawa. Kiedy otwierałem oczy, piana natychmiast znikała. Rzędy zwierzy posuwały się po kamiennej nawierzchni krętych uliczek Miasta niczym rzeka. Nie walczyły o pierwszeństwo ani o rolę przewodnika. Sunęły do przodu ze spuszczonymi oczami, z lekka potrząsając grzbietami. Chociaż nie było tego widać gołym okiem, czułem, że łączy je jakaś głęboka intymna więź. Nadciągały z północy, przechodziły Starym Mostem na południowy brzeg rzeki i tam łączyły się ze stadem przybyłym od wschodu. Następnie szły wzdłuż kanału, obok fabryk, przechodziły pod pasażem łączącym budynki odlewni i kierując się wciąż na zachód, docierały do Zachodniego Wzgórza. Na zboczach wzgórza czekały osobniki stare i młode, które nie mogły oddalać się od bramy. Razem szły teraz na północ, przechodziły przez Most Zachodni i stawały przed bramą.

Kiedy przewodnik stada zjawiał się przed bramą, Strażnik otwierał jedno jej skrzydło. Brama była bardzo ciężka, wzdłuż i wszerz wzmocniona grubymi żelaznymi blachami. Miała jakieś cztery, może pięć metrów wysokości i aby uniemożliwić przejście bramy górą, jej szczyt wyścielony był, niczym Góra Igieł w piekle, lasem ostro zakończonych gwoździ. Strażnik otwierał tę masywną bramę jednym lekkim ruchem i wypuszczał zgromadzone stado zwierzy poza granice Miasta. Kiedy wszystkie bez wyjątku były już na zewnątrz, zamykał bramę na klucz.

O ile mi wiadomo, poza tą bramą nie było innego wyjścia z Miasta. Otaczał je siedmio- czy ośmiometrowej wysokości mur, który pokonać mogły tylko ptaki.

O świcie Strażnik ponownie otwierał bramę, dął w róg i wpuszczał stado do środka. Potem znów zamykał bramę na klucz.

– Prawdę mówiąc, nie ma potrzeby zamykać jej na klucz – wyjaśnił mi Strażnik. – I tak nikt poza mną nie zdoła jej otworzyć. Nawet gdyby kilku spróbowało naraz. Ale cóż, tak jest ustalone.

Spuścił futrzaną czapkę tuż nad brwi i zamilkł. Strażnik był olbrzymem. Nigdy przedtem nie widziałem człowieka tak potężnej budowy ciała. Pokrywały go zwały mięśni. Zdawało się, że pod wpływem jednego ich naprężenia koszula i marynarka Strażnika w każdej chwili mogą pęknąć. Niemniej czasami zdarzało mu się zamknąć oczy i pogrążyć w bezgranicznym milczeniu. Nie wiedziałem, czy było to coś w rodzaju depresji, czy też może na skutek jakiegoś bodźca w funkcjonowaniu jego organizmu następowały chwilowe przerwy. Bez względu jednak na przyczynę, jeśli owładnęło nim milczenie, musiałem cierpliwie czekać, aż odzyska świadomość. Kiedy powracał do zmysłów, powoli otwierał oczy, przez dłuższy czas przyglądał mi się nieprzytomnym wzrokiem i wielokrotnie pocierał dłońmi o kolana, tak jakby starał się zrozumieć, dlaczego przed nim stoję.

– Dlaczego wypędza je pan z Miasta na noc? – zapytałem Strażnika, kiedy odzyskał przytomność.

– Tak jest ustalone – powiedział. – Tak jest ustalone, więc tak robię. To tak, jak ze słońcem. Dlaczego pojawia się na wschodzie, a znika na zachodzie?

Większość czasu, poza otwieraniem i zamykaniem bramy, Strażnik spędzał, zdaje się, na pielęgnacji swoich narzędzi – różnego rodzaju toporów, siekier oraz noży. Miał ich w szopie bez liku i w każdej wolnej chwili ostrzył je na osełce. Wyszlifowane, świeciły zawsze białym światłem, nieprzyjemnym, jakby zmrożonym. Zdawało się, iż blask ten nie był jedynie odbiciem zewnętrznego światła, lecz rzeczywiście promieniował z ich wnętrza.

Strażnik nie spuszczał ze mnie oka, gdy przyglądałem się jego kolekcji. Uśmiechał się przy tym z zadowoleniem kącikami ust.

– Uważaj, chłopcze – sękatym jak korzeń drzewa palcem wskazywał na narzędzia – to nie zabawki. Wystarczy jeden nieostrożny ruch, a zranisz się do krwi. Wszystkie wykułem własnoręcznie. Byłem kiedyś kowalem, znam się na tym. Są starannie wykonane i dobrze wyważone. Nie tak łatwo jest dopasować trzonek do ciężaru ostrza. Spróbuj wziąć któryś z nich do ręki.

Wziąłem ze stołu najmniejszy topór i kilka razy zamachnąłem się nim w powietrzu. Jak dobrze wyszkolony pies myśliwski, reagował natychmiast na najmniejszy ruch mojego nadgarstka, ba, chyba na samą myśl o ruchu. Rzeczywiście Strażnik miał z czego być dumny.

– Ten trzonek też zrobiłem sam. Z dziesięcioletniego jesionu. Niektórzy wolą inne drzewa. Ale moim zdaniem jesion jest najlepszy. Dziesięcioletni jesion. Nie może być ani młodszy, ani starszy. Jest wtedy niezbyt suchy, za to bardzo mocny i sprężysty. We Wschodnim Lesie można znaleźć takie drzewa.

– Do czego panu tyle noży?

– Do różnych rzeczy – odparł. – Będę ich potrzebował, gdy nadejdzie zima. Zresztą sam się przekonasz.

Za bramą znajdowało się miejsce przeznaczone dla zwierzy. Płynął tamtędy strumień, z którego mogły napić się wody. Za strumieniem, jak okiem sięgnąć, ciągnął się las jabłoni. Rozpościerał się w nieskończoność, niczym bezkresne morze.

W Zachodnim Murze były trzy wieże obserwacyjne. Wychodziło się na nie po drabinie i przez żelazne kraty w oknach można było oglądać zwierze z góry.

– Nikt poza tobą tutaj nie przychodzi – powiedział Strażnik. – No cóż, jesteś jeszcze nowy. Na to nie ma rady. Ale ty też przestaniesz zwracać na nie uwagę. Jak wszyscy. Oczywiście pominąwszy pierwszy tydzień wiosny.

Z jego słów wynikało, że tylko w pierwszym tygodniu wiosny mieszkańcy Miasta wychodzili na wieże, by obserwować walkę zwierzy. Trudno to sobie wyobrazić, znając łagodny charakter tych stworzeń, lecz właśnie wtedy, na tydzień przed narodzinami młodych, tuż przed zrzuceniem starej sierści, samce stawały się agresywne i raniły się nawzajem w zaciętej walce. Z krwi, która potokami zalewała wówczas równinę, rodził się nowy ład i nowe życie.

Jesienne zwierze, usadowiwszy się na ziemi, połyskiwały swoim długim, złotym włosiem w zachodzącym słońcu. Nieruchome jak rzeźby, z uniesionymi w górę łbami czekały, aż ostatni promień zatonie w otchłani Lasu Jabłoniowego. Kiedy słońce chowało się za drzewami i noc przykrywała ich ciała niebieskim mrokiem, spuszczały łby, kładły swe białe pojedyncze rogi na ziemi i zamykały oczy.

Tak kończył się dzień w Mieście.

4
{"b":"101013","o":1}