W końcu nic nie zostało już do zrobienia. Nowicki, Smuga, Wilmowski i kilku Murzynów z Mungą na czele, czekali nadejścia nocy wśród skał. Nie ucieszyli się, kiedy nadeszła. Była nad podziw jasna, co zwiększało jeszcze niebezpieczeństwo. Murzyni przygotowywali długie liny, splecione z lian. Wilmowski i Madżid obserwowali dwóch strażników, czuwających od strony jeziora. Co jakiś czas, któryś wstawał, przeciągał się albo wyruszał na mały spacer po pokładzie. Płynęły sekundy, minuty, godziny… Smuga drzemał oparty o skałę. Wilmowski zamyślony wpatrywał się w gwiazdy. Nowicki dokładnie czyścił broń. Ktoś wreszcie ruszył go za ramię. Był to Smuga.
– Pora! – powiedział Smuga.
Skinął głową, wyprostował się i spojrzał w dół.
– Brrr! Do stu tysięcy wielorybów! – westchnął. – Jak trzeba, to trzeba…
Postanowili zejść na dół w miejscu osłoniętym skalnym uskokiem i szumem wody maleńkiego wodospadu. Na wysokości 5 metrów wypatrzyli dogodny skalny występ, gdzie można się było zatrzymać. Spuszczono pierwszą, obciążoną ciężkim klocem drewna linę, która miała służyć jako dodatkowe zabezpieczenie. Pierwszy ruszył Nowicki. Energicznie przewiązał się lianami pod ramionami i rzekł zawadiacko:
– Życzcie mi szczęścia. Będę miał co opowiadać wnukom…
– Powodzenia! – pokazał gestem Smuga.
Ruszył ostrożnie, starając się schodzić bardzo cicho. Na szczęście szum wody tłumił zdradliwe szmery i hałasy. Pierwsze kilka metrów, gdy widział u góry twarz Wilmowskiego kierującego Murzynami, popuszczającymi owiniętą wokół drzewa linę, było stosunkowo łatwe. Potem spojrzał w dół. “Szkoda, że nie jestem ptakiem. Przypominam raczej niedźwiedzia” – mruknął. Całym ciałem przylgnął do skały, szukając oparcia dla rąk i nóg. Posuwał się bardzo wolno, pilnując jednocześnie rezerwowej liny. Wkrótce zdrętwiały mu palce. Wiele razy odpoczywał, przywierając sztywno do skały. Do półki skalnej dotarł wyczerpany niemal do cna i całkiem mokry zarówno z wysiłku, jak i wody rozpryskiwanej przez strumień.
Za nim rozpoczął wędrówkę Smuga. Gdy znaleźli się obok siebie, odetchnęli z ulgą. Pierwszą część zadania mieli za sobą. Spojrzeli w dół. Mimo głębszych niż na górze ciemności zarys statku był wyraźny. Z góry spuszczono w dół niewielkie, murzyńskie, jednoosobowe czółno. Smuga wychylił się zza półki skalnej i wypatrując w ciemności krokodyli, powiedział:
– Mam nadzieję, że śpią…
– Jak nie, to może się okazać, że są jeszcze przed kolacją… – cichutko zaśmiał się Nowicki.
– Skoroś taki zuch, to do dzieła – rzekł Smuga.
Jak najciszej spuścili czółno na wodę. Smuga pokazał Nowickiemu pławiące się nieopodal cielsko potężnego krokodyla, przypominające potężny kloc drewna. Wydawało się, że śpi albo nie żyje. Smuga wiedział jednak doskonale, jak szybko potrafi zaatakować. Trwożliwy na lądzie, w wodzie bywa straszny. Wskazał na potężną paszczę gada, wciśniętą w bagnistą ławicę, podczas gdy ogon spoczywał w wodzie.
– Mieliśmy dotąd wiele szczęścia – szepnął najciszej jak mógł.
– Uważaj – ostrzegł jeszcze – mają doskonały słuch.
– Zginąć
w paszczy krokodylszczaka to zaszczyt dla warszawiaka – mruknął Nowicki. Zebrał się w sobie, sprawdził broń i delikatnie zszedł do czółna, które miękko ugięło się pod jego ciężarem. Bezszelestnie dołączył do niego Smuga. Pełni napięcia, delikatnie poruszając wiosłem, zaczęli płynąć ku statkowi. Smuga raz i drugi otarł pot z czoła. Nie spuszczając oka z nieruchomego cielska, opłynęli potężny ogon i dobili do burty. Smuga pierwszy znalazł się na pokładzie. Po chwili obaj, zaczajeni, rozglądali się czujnie.
Na tle jasnego nieba wyraźnie rysowała się sylwetka jednego ze strażników. Przechadzał się miarowo: kilka kroków do przodu i powrót.
– “Gdzie jest drugi?” – Smuga zadał to pytanie gestem uniesionych ku górze dwóch palców, a Nowicki tylko pokręcił przecząco głową.
Nie pozostało im nic innego, jak go szukać. Skradali się bezszelestnie, modląc się w duchu, by w porę dojrzeć drugiego strażnika i by nie? zbudził się żaden ze śpiących na pokładzie. Tymczasem pierwszy strażnik stanął przy burcie i oddał mocz. Potem podszedł do jakiegoś zakamarka i po chwili obok niego pojawił się ten drugi, który widocznie tam drzemał. Rozmawiali cicho, po czym jeden ułożył się do snu, a drugi zaczął
obchód.
Smuga spadł na niego jak lampart. Chwycił go z tyłu za szyję, uniemożliwiając krzyk i kolbą rewolweru uderzył w głowę. Ze śpiącym poszło jeszcze łatwiej. Leżeli obaj dokładnie zakneblowani i związani. W ciszy tropikalnej nocy rozległ się chichot hieny. Jeden… drugi… trzeci…
Nowickim i Smugą owładnęła teraz jedna myśl: jak najszybciej odnaleźć Tomka. Znali na pamięć rozkład kajut. Po wielekroć po» wtarzali informacje uzyskane od Madżida, egzaminując się wzajemnie. Z bronią w ręku śmiało zeszli pod pokład…
Tomka więziono w pomieszczeniu, które było kiedyś schowkiem na narzędzia. Po prostu ciemna nora. Zamknięty w niej dniem i nocą wychudł i zbladł. Fizyczną kondycję zawdzięczał uporczywie powtarzanej gimnastyce, a także temu, że nie załamał się psychicznie. Tej nocy nie spał w ogóle. Chciał przeżyć ostatnie godziny swego życia w pełni świadomie. Mijały minuty. Panowała cisza. Możliwe, że pierwszy szelest zarejestrował czysto instynktownie. Zaczął nasłuchiwać. Tak, nie mylił się. To były ostrożne, skradające się kroki. Coraz bliżej… Ucichły… Czyżby ten ktoś zatrzymał się przy drzwiach jego więzienia? Ciche, jakby znajome chrząknięcie. Tomek zaczął opuszkami palców delikatnie uderzać w drzwi.
– Brachu! – dobiegł szept. – To ty? Tomek pomyślał, że śni.
– Tadku! Ty tutaj? – szepnął przytulony do drzwi. Cichuteńki skrzyp drzwi… i już był w ramionach przyjaciół. Smuga naglił.
– Musimy uwolnić niewolników i uwięzić przywódcę…
– Pokażę jego kabinę – powiedział Tomek. Nowicki podał mu rewolwer.
– Idź ze Smugą. Ja wyjdę na pokład i otworzę luki.
– Gdzie jest reszta strażników? – to znowu Smuga, rozważny, opanowany, gotów do działania.
– Śpią w kabinach wzdłuż korytarza. Niektórzy na pokładzie – szepnął Tomasz.
– Uwolnijmy jak najprędzej niewolników. Pomogą nam unieszkodliwić strażników – gorączkował się Nowicki.
– Mam inny pomysł – pokręcił głową Tomek. – Zamknijmy strażników w ich kabinach.
– Jak? – Smuga natychmiast to zaaprobował.
– Drzwi każdej z kabin można unieruchomić bardzo prosto, zatykając kołkiem. Tak jak ja tu byłem zamknięty.
– No to do dzieła! – zatarł ręce Nowicki.
Uwinęli się z tym szybko i bez zbędnego hałasu. Zatyczki były zadziwiająco solidne. Nawet silnym mężczyznom nie udałoby się ich sforsować od razu.
– Siedzą jak sardynki w puszce – cieszył się Nowicki. – Otwieram luki.
– Tomku, teraz “faraon” – zdecydował Smuga.
Szczęście towarzyszyło im jak dotąd niczym stary, dobry przyjaciel. Smuga i Tomek podeszli do drzwi niewielkiej kajuty. Smuga chwycił za uchwyt, próbując je otworzyć. Były zaryglowane od wewnątrz.
– Janie, zostanę tutaj – powiedział Tomek – a ty idź, pomóż Nowickiemu.
– Dobrze. Strzelaj celnie. I uważaj na jego osobistą ochronę.
W tej chwili w ciszę szarzejącej nocy wdarł się krzyk. Smuga wyskoczył na pokład. Nowicki otwierał właśnie luki. Krzyczał Harry, który nie tracił czasu. Mierzył właśnie do jednego ze zbliżających się murzyńskich czółen.
– Nie! – krzyknął głośno Smuga. Harry drgnął. Kula zamiast w Gordona, dla którego była przeznaczona, trafiła w ramię jednego z Murzynów.
Ci, którzy spali na pokładzie, rozpoczęli bezładną strzelaninę. Tymczasem czółna dobiły do burty. Zanim Gordon wskoczył na pokład, Smuga starł się z dwoma przeciwnikami. Jeden zginął natychmiast, zastrzelony, drugiego, któremu kula przeorała policzek, zwalił z nóg silny cios w podbródek. Sytuacja zdawała się być opanowana. Niektórzy poddawali się właśnie żołnierzom Gordona, z innymi walczyli Murzyni. Do walki włączali się niewolnicy, którzy przez otwarte luki wydostali się na pokład.