Gdy Artur był już przy drzwiach, doktor uniósł się trochę na poduszkach i zatrzymał go.
– Arturze, ja chyba wiem, co ona mówiła tymi pojedynczymi słowami, tymi, wiesz, co je zapisywałeś, i tymi, które wszyscy słyszeli… To z Króla Olch:
Gdy wejdziesz, chłopcze, w ten głuchy las,
Ujrzysz me córki przy blasku gwiazd,
Moje córki nucąc pląsają na mchu,
A każda z mych córek piękniejsza od snu.
Artur zatrzymał się z ręką na klamce.
– To rzeczywiście możliwe, tak, to prawdopodobne – powiedział i poszedł.
DOKTOR LÖWE
Löwe widział, że jego stan się systematycznie pogarsza. Piersi i plecy bolały go przy każdym oddechu, szarpał nim kaszel. Gorączka przenosiła go w stan pół śmierci, pół snu, przygotowywała go jakby do całkowitego odejścia.
Doktor wiedział, że umiera, i był wdzięczny swojemu ciału, że dało już spokój tym codziennym nudnym rytuałom życia, bólom serca, smutkom, zimowym łamaniom w kościach. Po raz pierwszy czuł się swoim ciałem i niczym więcej, niczym poza tym. Leżał spokojnie na wznak, wspominając nieważne szczegóły z przeszłości. Wsłuchiwał się w swój ciężki oddech i patrzył na miejsce, gdzie sufit spotyka się ze ścianą, pionowe z poziomym. Widział tam dużego pająka, który nie mógł być niczym innym niż śmiercią.
Wszystko w nim chciało już śmierci, jakby to miała być jakaś nagroda. Myślał o śmierci i przygotowywał się do niej, wpatrując się w pająka jak w znak. Kiedy przychodzili do niego Vogel i Artur, czasem im o tym wspominał, ale oni milczeli i w oczach mieli potępienie. Powtarzali wciąż o siłach życia, o autosugestii, a w końcu o podróży, jaką jest życie. Doktorowi przypomniało się, że kiedyś też tak mówił umierającym, i zrobiło mu się wstyd.
Löwe nie chciał żadnych podróży ani przesiadek, przechodzenia w inny stan, piekła ani nieba. Pragnął nieistnienia. Był zmęczony, obolały, rozczarowany. Pragnął przestać być, zniknąć, zgasnąć, zamknąć oczy i nigdy już ich nie otwierać, w tym czy innym ciele, w tym czy innym świecie. Pociągała go ciemność pod powiekami. Myśl, że miałby się gdzieś jeszcze obudzić, nieznośnie go męczyła. “Nie ma, nie ma” – powtarzał, hipnotyzując się tymi słowami, choć trudno mu było do końca w nie uwierzyć. Przeczuwał jakieś nieokreślone obszary, w sobie, nie na zewnątrz, być może nieśmiertelne i przez to obce, przerażające, nieludzkie. Chciał je zidentyfikować, zamykał więc oczy i szukał ich w rozmazanych obrazach, które się wtedy pojawiały, w przypomnieniach wrażeń. Chwilami wydawało mu się, że dociera do sedna, ale były to momenty zbyt ulotne, żeby cokolwiek zrozumieć.
Wieczorem gorączka podnosiła się i doktor już bez kontroli zapadał w te wewnętrzne obszary. Była w nim nieskończona liczba światów. Wynurzał się z nich nagle, żeby zobaczyć strapioną twarz pani Schatzmann, która teraz czuwała przy nim codziennie na zmianę z Teresą.
“Gdyby tak można było zadać sobie samemu śmierć absolutną, śmierć ciała, duszy, wewnętrznych światów wyrosłych z niewoli bycia” – myślał czekając na śmierć, która w dusznym pokoju była coraz bliżej, i jednocześnie bał się, że śmierć go oszuka, każe mu być nieśmiertelnym i wciąż gdzieś wędrować, bez końca, że kiedy przejdzie granicę, znajdzie się gdzie indziej i będzie znowu musiał podejmować decyzje i czegoś pragnąć, za czymś tęsknić.
Wszystko wokół łóżka doktora wydawało się czekać na śmierć. Ten pająk na ścianie, światło latarni wpadające z ulicy i żałobne zawodzenie gwizdków na Odrze. Świat czekał na śmierć razem z doktorem Löwe, starym Żydem urodzonym w Królewcu, wędrowcem, tułającym się po zamożnych domach niemieckich pacjentów.
Tak bardzo się kiedyś mylił myśląc, iż ludzie nie chcą umierać, chcą żyć wiecznie. Z niesmakiem przypominał sobie te nieudolne słowa pocieszenia, które dziesiątki razy wypowiadał przy umierających. Powoli opanowywała go groza. Umierał i niczego nie zrozumiał, niczego się nie nauczył. Mesjasz nie przyszedł. Gdyby Löwe miał pewność, że oto wszystko się kończy, że potem nie będzie już nic, umierałby ze spokojem. Ale bał się i dlatego wyobrażał sobie, kim naprawdę jest Bóg. I własne pragnienie śmierci, silniejsze niż wszystko, wszechpotężne, przypisał Bogu. Zrozumiał, że na początku czasu Bóg zniszczył się sam w ogromnym wybuchu i czas był miarą jego rozpadu, i że wszyscy jesteśmy kawałkami boskiego ciała, które wciąż umierają, jak wszystko wokół. Naszym zbawieniem jest nieistnienie.
ARTUR SCHATZMANN
EPILOG
Na początku sierpnia 1914 roku, już w mundurze, Artur Schatzmann jechał tramwajem w okolice Neumarkt, gdzie – jak się dowiedział – Erna Eltzner prowadziła swój zakład krawiecki.
Miał w kieszeni powołanie na front, szedł na wojnę, i w ostatniej chwili, już po pożegnaniach, odwiedzinach grobów rodziców, tych wszystkich pijaństwach z przyjaciółmi i herbatkach u znajomych, pomyślał o małej Ernie. Od kilku lat myślał o niej “E.E.”, jak o kimś wymyślonym, symbolicznym, osobie-przedmiocie, przypadku, który naukowo zanalizował. Teraz musiała być kobietą, minęło ponad pięć lat od czasu, gdy widział ją po raz ostatni. Zatęsknił za spokojem tamtych dni, wieczornymi seansami, czytaniem książek i nieustającymi dyskusjami. Chciał zobaczyć znowu Ernę Eltzner. Po śmierci doktora Löwe Artur stracił kontakt z Eltznerami, przestał się też nimi interesować. Potem umarła matka, a on zaczął wreszcie przyjmować pierwszych pacjentów. Kiedy wszystko zaczynało się rozkręcać, kiedy Artur poczuł się pewnie jako psychiatra, dostał powołanie do wojska. Na front belgijski.
Miasto zszarzało od upału. Patrząc z okien tramwaju Artur miał wrażenie, że świat zmęczył się, zestarzał i czekał na zmianę, która musi nadejść tak samo, jak po gorącym lecie przychodzi mokra jesień. Ale tymczasem cienkimi, leniwymi strumyczkami toczyło się życie. Kobiety chodziły po ulicach w letnich sukienkach, w wielkich kolorowych kapeluszach, trzymając za ręce dzieci w jasnych ubrankach. Na straganach leżały sterty owoców i warzyw, stały kosze pełne śliwek na powidła.
Wysiadł na Neumarkt i kupił bukiet różowych różyczek. W chwilę potem odnalazł przy aptece oszklone drzwi, na których było napisane: “Kapelusze. Eleganckie krawiectwo. E. Eltzner.” Stojąc przed nimi, Artur pomyślał, że z zewnątrz musi wyglądać jak ktoś, kto przyszedł się oświadczyć.
Poznał ją od razu, zanim jeszcze odwróciła do niego twarz. Prawie się nie zmieniła. Była teraz może pełniejsza, bardziej kobieca, bardziej żywa. Popielate włosy zaczesywała w kok na czubku głowy, a w uszach miała małe kolczyki, w których odbijały się mikroskopijne słońca. Jej oczy patrzyły na niego z ciekawością, bez tej niepewności, o której zawsze myślał, że jest im przypisana jak kolor.
– Słucham pana – zapytała i Artur zrozumiał, że go nie poznała. Mogła to być wina munduru, więc zdjął czapkę i podszedł bliżej do kontuaru, na którym tkwiły na stojakach różne fasony kapeluszy.
– Czym mogę panu służyć? – powtórzyła Erna Eltzner czy też kobieta, która kiedyś nią była. W jej oczach pojawiło się rozbawienie, które sprawiło, że Artur poczuł się śmieszny.
– Nazywam się Artur Schatzmann, a pani jest Erną Eltzner, tak?
– Tak – potwierdziła i przechyliła w bok głowę jak zaciekawiony ptak.
– Pani mnie nie poznaje?
– Nie.
– Cztery, nie, może pięć lat temu przychodziłem do domu pani rodziców i badałem panią…
– Jest pan lekarzem?
– Teraz tak, ale wtedy byłem jeszcze studentem. To niemożliwe, żeby mnie pani nie pamiętała.
– Niestety, nie znam pana.
– Artur Schatzmann, pięć lat temu…
Zaprzeczyła tak naturalnie, że Artur wyzbył się podejrzenia, iż udaje.
– Byłem na Ursulinenstrasse, ale pod dawnym adresem mieszka ktoś inny.