– Ach, ty nic nie rozumiesz. Ona nie jest w ten sposób zdolna. To nie jest ani mój, ani jej wymysł. Te badania…
– I cóż wykazały?
Pani Eltzner nie była pewna, co wykazały badania. Umilkła obrażona. Żałowała, że w ogóle zaczęła o tym mówić. Jeżeli ktoś tu był nawiedzonym dziwakiem, to na pewno właśnie Gertruda, z tymi swoimi papierosami i przytułkiem dla psów. Wiejska sufrażystka.
– Ty się na mnie gniewasz… – odezwała się w końcu Gertruda tonem pojednania.
Pani Eltzner patrzyła na park, skąd zlatywały się do światła bezwolne ćmy.
– Było mi tak ciężko w tym roku… Czułam się tak samotna z tym wszystkim.
– Nic się nie zmieniłaś, Muszko. Ach, ta nasza pani Fryderykowa Eltzner… zawsze taka wrażliwa, zawsze tworząca nowe światy. Fryderyk umarłby z nudów, gdyby ożenił się z kimś innym.
Pani Eltzner, rozczarowana i wzruszona zarazem, pozwoliła popłynąć dwóm gorącym łzom.
ERNA ELTZNER
Park był zaniedbany i rozległy. Ernie wydawał się prawie nieskończony. Za symboliczną granicą zwalonego muru przechodził w wąski pasek pola, a potem w las, którym można było dojść do samej Odry.
Stawami, które oddzielały wysokie groble, nikt się nie zajmował. Woda była tu ciemna, choć przezroczysta. Stawy mogły być głębokie, mogły nawet sięgać do środka ziemi, tam, gdzie wszystkie morza, jeziora, stawy i rzeki łączą swoje wody w wielki podziemny ocean.
Erna starała się jak najczęściej przebywać w parku, to było bowiem jedyne miejsce, gdzie nikt jej się nie przyglądał, nie pouczał, nie współczuł. Katharine i Christine wolały buszować po zakurzonych zakamarkach domu. Odkryły wielki kominek z wiszącym nad nim lustrem i twierdziły, że to lustro jest w istocie ukrytymi drzwiami do skrytek, gdzie szalona Gertruda, jak mówiły o ciotce, trzyma cenne pamiątki, a może nawet i skarby. Obie dziewczynki czasem tylko wychodziły na plac gier, który w poprzednim roku zrobił dla dzieci pan Eltzner. Erna widziała je też kilka razy, jak podkradały kurom jajka. Po co im były te jajka, nie chciała wiedzieć.
Erna wymykała się do parku zaraz po śniadaniu i zawsze spotykała to samo pytanie we wzroku matki. “Idę zobaczyć małe kaczki”, albo: “Znalazłam zupełnie białe fiołki”, albo: “Pójdę się troszkę przewietrzyć” – odpowiadała. Matka przymykała powieki w charakterystyczny sposób, jakby chciała powiedzieć: “Jesteś wolna”, i odwracała się zaraz do ciotki albo starszych córek. Park był więc przywilejem Erny, jej nagrodą, swoistą zapłatą za tygodnie siedzenia bez ruchu na parapecie, z którego świat wyglądał tak szaro.
Erna dość szybko zbadała swoje terytorium. Obeszła stawy, prześledziła bieg błotnistej rzeczki, znalazła pagórek zarośnięty kępkami białych, jakby osiwiałych fiołków. Potem zaczęła wychodzić poza park, poza ten pasek pola, do jasnego, młodego lasu, gdzie zwykle pod koniec lata znajdowało się wtulone w trawę prawdziwki. Potem stawała na ochronnym wale i oglądała rzekę, wielką, niespokojną, nieskończoną. Rzeka oddychała wirami, burzyła się, mamrotała, czepiając się gałęzi drzew. Erna nie myślała o niej: “Odra”, to była inna rzeka niż tamta ujeżdżana przez barki Odra w mieście. Ta miała na imię Ona, była żywa, młoda, potężna i bezlitosna. Erna z respektem patrzyła na podwójne wały, jakie zbudowali ludzie, żeby utrzymać rzekę w jej korycie, i wyobrażała sobie straszne powodzie, o których mówiła ciocia Gertruda, kiedy to woda podchodziła pod sam folwark, przewracając drzewa, zalewając groble, niszcząc dotychczasową geografię równiny. Chodząc po przybrzeżnym lesie, Erna odkryła w końcu martwą siostrę rzeki, oddzieloną na zawsze dawną odnogę, wspomnienie przeszłej potęgi. Porosła teraz rzęsą, wśród której wykwitały nenufary. Nad wodą wisiało gorące, wilgotne powietrze, wypełnione zapachami i głosami ptaków. Tutaj było miejsce tajemnicy, miejsce przemiany tego, co umarłe, w to, co wiecznie żywe. Opadłe liście, połamane gałązki, płatki kwiatów, wszystkie te delikatne formy życia wtapiały się tu w ziemię, ginęły w niej, budując ją od korzeni, od dna planety, która była nieśmiertelna. Przemiana dokonywała się nieuchwytnie i zawsze w ciszy, ale można ją było wyczuć, gdy siadło się na trawie i patrzyło w wodę.
Erna kiedyś tu zabłądziła. Miejsce, w którym poplątały jej się kierunki, było cyplem lądu otoczonym wodami starej Odry. Rosły tu krzaki dzikiego bzu, który łączył swoje gałęzie, tworząc prawdziwy labirynt. Światło, które się tam dostawało, zabarwiało się zielenią i cieniem liści. W labiryncie z czarnego bzu panował półmrok.
W czasie tych samotnych wędrówek Erna chłonęła świat z nową intensywnością. Jej zmysły dopiero teraz otwierały się na to, co jest na zewnątrz. Wszystko było teraz jasne i wyraziste, rzeczy przestały oszukiwać i zwodzić. Nie widziała już przez nie tamtych rozciągłych, hipnotyzujących przestrzeni i powoli przestawała słyszeć wewnątrz siebie podniecone głosy. Teraz było w niej cicho i nieruchomo. Każdy obraz wpadał jak kamień w studnię, odbijając się echami skojarzeń.
“Erna zdrowieje” – cieszyłby się doktor Löwe. Przestaje słyszeć głosy i nie widzi duchów. Psychiatria musi więc wycofać swoje najcięższe działo, zwane halucynacją.
Jeszcze raz tylko Erna zobaczyła coś dziwnego w drzewie obok placu zabaw, kiedy reszta dzieci bawiła się w chaotyczną grę, o ciągle zmieniających się regułach. Nie była to postać, ale jakaś rozkrzyżowana poczwórna figura, coś bezkształtnego, a jednak określonego przez zwielokrotnienie. Erna na moment poczuła zachwyt, który minął, gdy zabrakło jej słów, żeby to wrażenie utrwalić. Przyśnił jej się potem jedyny sen, jaki zdołała zapamiętać z tego pobytu w Kleinitz. Widziała w nim karła, który leżał na wznak, chory czy martwy. Dziwiła się, jak małe i dziecinne miał stopy. Oprócz zdziwienia nie było tam żadnej innej emocji, a jednak sen był niepokojący, a nawet straszny. Chciała napisać list do Artura Schatzmanna, powodowana obowiązkiem oddawania mu własnych snów, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie tych wszystkich grzecznych formułek, które są potrzebne, żeby zacząć. Nie wiedziała też, jak napisać, że tęskni za nim w niepokojący sposób.
W jakieś dwa tygodnie po przyjeździe Ernie przydarzyło się to, co powinno się już wydarzyć. Kiedy poszła po śniadaniu do ubikacji, zobaczyła na majtkach czerwoną plamę krwi. Nie czuła żadnego bólu, nie bolała jej głowa ani brzuch, tak jak się spodziewała, pamiętając opowieści starszych sióstr. Podciągnęła majtki i kucnęła. W końcu do toalety zaczęły dobijać się bliźniaczki, więc musiała wyjść. Wyminęła je bez słowa.
Matka piła właśnie kawę z ciocią Gertrudą, dlatego Erna poszła do pokoju Berty i Marie. Nie rozumiała, dlaczego się ucieszyły. Berta przytuliła ją z nieoczekiwaną czułością, a Marie pocałowała. Śmiejąc się i żartując, wyciągnęły płócienny pasek z parą guzików z przodu i z tyłu. Kazały jej podnieść spódnicę i założyły go jej na biodra. Był za szeroki, więc Marie spięła go agrafką.
– Masz, te będą twoje – powiedziała Berta, wręczając jej różowe, podłużne poduszeczki, zakończone z obu stron trykotowymi pętelkami. – Jak się to pobrudzi, musisz porządnie wyprać w zimnej wodzie i wysuszyć. Kiedy ci się skończy, wygotujesz je wszystkie, żeby nie zostały plamy.
Erna nie rozumiała, jak ma to założyć.
– Musisz zdjąć majtki – śmiała się Marie. – Nie wstydź się.
Erna odwróciła się tyłem. Czuła, że płonęły jej policzki. Majtki, które spadły na podłogę, poznaczone były smugami czerwieni. Włożyła poduszeczkę między nogi, tam skąd płynęła z niej krew. Zaczepiła pętelkę z przodu o guziki, z tyłu pomogła jej to zrobić Marie. Czuła się jak w uprzęży, całe to skomplikowane płócienne urządzenie obciskało jej biodra i krocze.
– No, i jesteś prawdziwą kobietą.
– Nasza mała Erna jest kobietą.
Starsze siostry objęły się wpół i uśmiechały z jakąś nową czułością. – Erna była zmieszana, chciała już stąd wyjść. Podeszła szybko do drzwi i chwyciła za klamkę.