Gdy otworzyło się okno i zaczęły spadać pociągane sznurkami Christine przedmioty, Teresa Frommer była zajęta czym innym. Patrzyła w wypełniającą przestrzeń nad stolikiem, nad całym salonem Eltznerów twarz, która przyglądała się wszystkiemu uważnie, z wyczekiwaniem, wielkimi oczami o nieokreślonym kolorze. Teresa była pewna, że twarz wiedziała, co się zdarzy nie tylko zaraz, za chwilę, ale i potem. Była to twarz młodej jeszcze kobiety z pionową zmarszczką na czole. Teresa widziała dokładnie oczy i pojedynczy włosek na brodzie. Kiedy wielkie oczy spoczęły na niej, zrozumiała, że stała się na chwilę najważniejsza, że jej istnienie ma sens, który może trudno jest wyrazić, ale który utrzymuje ten skupiony w salonie świat w istnieniu.
Oto największe odkrycie Teresy. Może najważniejsze w jej życiu, realne jak sen, który najprecyzyjniej określa to, co działo się na jawie, i którego oczywiste nauki wpadają zawsze wprost do umysłu, omijając utarte drogi, jakimi chodzą zmysły. Teresa odkryła nierealność swojego świata.
Czy umiałaby to opowiedzieć bratu? Im dłużej się teraz nad tym zastanawiała, tym bardziej czuła się samotna, a z chłodu samotności płynął dreszcz lęku. Skąd się brał? Znikąd, co znaczyło, że był cały czas, zawsze. Lepiej czy gorzej ukryty, przespany, przerobiony na inne uczucia jak sukienki po zmarłej matce. W Teresie rosło przekonanie, że tam, u Eltznerów usnęła i śniła tę niesamowitą twarz. Sen ściągał ze śnionego świata mgłę oczywistości. Jak obie – ranie pomarańczy: pod żółtą łupiną jest jeszcze jedna, ta biała, gorzka. Delikatnie ściągana odkrywa dopiero prawdziwy owoc – przeźroczysty miąższ. Miąższem pod skórką rzeczywistości jest lęk. Lęk rodzi się z przeczucia, że tam pod spodem, pod przyzwyczajeniem nie ma nic stałego. Po raz pierwszy w życiu widok własnego, znanego na pamięć pokoju wzbudził w Teresie przerażenie. Etażerka, kilim na ścianie, stół i krzesła – każda z tych rzeczy nie miała żadnego uzasadnienia. Pod każdą z nich mieściła się czarna otchłań.
Teresa głębiej wsunęła się w swój fotel i odwróciła ku oknu. Widziała delikatną brązową łunę nad Kaiserplatz, którą tworzyły założone tam niedawno elektryczne latarnie.
ERNA ELTZNER
Po tym, co pan Eltzner zobaczył na seansie we własnym domu, bez wahania uległ prośbie Artura Schatzmanna popartej autorytetem doktora Löwe, żeby Erna mogła być przebadana w laboratorium. Samo słowo “laboratorium” niosło ze sobą dla Eltznera słodkie poczucie bezpieczeństwa i spychało konieczność przemyślenia tego, co widział, na dalszy plan. “Badania wszystko wyjaśnią”, myślał z nadzieją. Po niespokojnej, prawie bezsennej nocy z ulgą wyruszył do swoich tkalni.
Pani Eltzner przygotowała Ernie granatowy, szkolny mundurek, tak bardzo skromny i formalny, iż nie ulegało wątpliwości, że jej córka ma stać się osobą badaną. Po prostu “osobą badaną” i niczym więcej. Przed samym wyjściem okazało się, że wiosenne trzewiki Erny, wyciągnięte z pudła, gdzie zimowały, były za ciasne i Erna musiała wystąpić w trochę przydużych, ale za to całkowicie dorosłych pantoflach Marie.
Postanowiły iść piechotą, choć musiały przejść spory kawałek drogi: laboratoria mieściły się na wydziale zoologii. Pani Eltzner skrzętnie ukryła swoje rozczarowanie tym, że jej córkę będzie się badać tam, gdzie zwykle bada się zwierzęta.
Było pięknie i niezwykle ciepło, jak na kwiecień. Wiosnę czuło się w powietrzu, ale brakowało wśród murów zapachu świeżej trawy, kwitnących mleczy i otwierających się pąków drzew owocowych. Pełne ludzi ulice parowały moczem i odchodami koni ciągnących wozy i dorożki. Przejeżdżające tramwaje zostawiały po sobie hałas i ledwie uchwytną woń metalu. Dopiero gdy przeszły Odrę i poszły na skróty w stronę Ogrodu Botanicznego, poczuły zapach drzew i wolnej od budynków przestrzeni.
Obie były podniecone: matka – wiosną i powagą badań, córka – tym, że zobaczy Artura Schatzmanna.
Artur czekał na nie przed wejściem do wielkiego gmachu wydziału zoologii. Miał na sobie długi szary fartuch. W pierwszej chwili nie poznały go.
Prowadził je do góry po szerokich marmurowych schodach, które na każdym półpiętrze zakręcały, jakby chciały ominąć stojące w donicach egzotyczne palmy, fikusy i dra – ceny. Mijali ich ludzie w takich samych szarych fartu – chach; pod pachami nieśli książki i papiery. Potem, na trzecim piętrze, weszli w długi korytarz zastawiony po sufit szklanymi szafami pełnymi słojów z pływającymi w for – malinie tasiemcami i embrionami zwierząt. Pani Eltzner kątem oka zarejestrowała długi obły kształt w dwulitro – wym słoju i zaczęło jej się robić niedobrze. Do tego w powietrzu unosił się dziwny zapach: po wierzchu aseptyczny i świeży, lecz gdy się go wciągnęło głębiej w nozdrza, rozpoznawało się woń rozkładu.
Artur cały czas mówił. Najpierw o kłopotach, jakie miał z pewnym urządzeniem, które dosłownie przed chwilą udało mu się uruchomić, potem o samym instytucie i o tym, jak to studenci bez szacunku obchodzą się z preparatami. W pokoju, do którego weszli, było niewiele mebli, ale stała tam dziwaczna maszyna. Przez szkło widać w niej było jakieś dźwignie, sprężyny i listewki. Z drewnianego pudła wystawała długa rura zakończona metalową półkula, która pani Eltzner natychmiast skojarzyła się z kapeluszem. Potem okazało się, że miała rację – był to przyrząd do frenologicznych pomiarów czaszki.
– Chcę zrobić wszystkie możliwe badania – powiedział przepraszająco Artur, widząc zdziwienie na twarzy pani Eltzner.
Był tam też stół, na którym stało kolejne tajemnicze urządzenie, a dalej waga, szpitalne łóżko i biały parawan. Na ścianie wisiały plansze pełne symboli i liter, zupełnie takie same jak u okulisty. Potem jeszcze asystent wtoczył stolik na kółkach z jakimś metalowym cylindrem, który nazwał “magnesem”. Erna musiała wejść za parawan, gdzie asystent Artura kazał jej zdjąć sukienkę i włożyć burozielony fartuch wiązany z tyłu na troki. Z żalem zamieniła też pantofle Marie na płaskie kapcie. Artur wytłumaczył, że jest to konieczne, chodzi bowiem o “przepływ prądu”.
– Czy zamierza pan przepuszczać przez nią prąd? – zaniepokoiła się pani Eltzner.
– Ach nie, choć może to tak zabrzmiało… Zamierzam między innymi zbadać, w jaki sposób pracuje mózg Erny. Do jej skóry na głowie przyczepię elektrody i podobne do fal potencjały z mózgu zapiszą się na papierze.
– Czy to znaczy, że ja mam prąd w mózgu? – zapytała Erna siadając na obrotowym krześle.
– Wszyscy mamy.
Zaczęły się badania. Najpierw Ernę ważono i mierzono. Zaglądano jej w oczy i do ust. Asystent zgrabnym młoteczkiem sprawdzał odruchy, a potem zmierzył puls i temperaturę ciała. Gdy skończył, Erną zajął się Artur. Posadził ją przy stole i przyczepił do głowy przewody. Pani Eltzner musiała jeszcze raz się upewnić, że nie popłynie przez nie prąd strasznej mocy i nie zabije jej córki. Erna zaś miała świetny humor, żartowała i machała nogami.
– Proszę o spokój, jeszcze chwileczkę – mówił Artur.
Tymczasem panią Eltzner zajął się asystent. Zadał jej mnóstwo pytań według kwestionariusza, który rozłożył przed sobą, ale tak, żeby pani Eltzner nie mogła dojrzeć tego, co on tam wpisuje. Pytania były dziwaczne. Najpierw musiała odpowiedzieć, jak przebiegał poród Erny, ile ważyła, jak długo była karmiona piersią, czy ssała smoczek, czy miała nianię, kiedy zaczęła ząbkować, chodzić, czy nie miała urazu głowy, utraty przytomności, w co się najchętniej bawiła, z kim w rodzinie ma najbliższy kontakt, czy woli ojca, czy matkę, czy ma już menstruację… Pani Eltzner zaczęła żałować, że w ogóle tu przyszła. Całe szczęście, że nie słuchała tego wszystkiego zajęta badaniem Erna.
– Czy to wszystko? – zapytała chłodno tego ciekawskiego asystenta.
– Tak, dziękuję.
Po chwili miła starsza pani zaproponowała pani Eltzner kawę w przyjemniejszym miejscu niż ta pracownia. Pani Eltzner zawahała się.