Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Rodzice kupili dom.

Stali naprzeciwko siebie w otoczeniu wielkich kapeluszy, mierząc się wzrokiem.

– Nie pamięta pani seansów? – spytał w końcu Artur z niedowierzaniem.

W twarzy kobiety coś drgnęło. Odwróciła wzrok.

– Przepraszam pana, ale jestem zajęta – powiedziała.

Artur Schatzmann zrobił krok do przodu, jakby wierzył, że gdy staną twarzą w twarz, blisko siebie, wszystko jej się przypomni, będzie musiała się przyznać. Kobieta cofnęła się, jej wzrok był chłodny i obcy. Artur stał jeszcze chwilę, gniotąc w rękach wojskową czapkę i bukiecik kwiatów. Zawahał się, chciał jeszcze coś powiedzieć. Kobieta obojętnie poprawiła jeden z kapeluszy. Artur ukłonił się i wyszedł. Za jego plecami zadzwonił dzwoneczek u drzwi.

Szedł przez miasto, które wydawało mu się coraz bardziej puste i dziwne, jak teatralne dekoracje, które ktoś zaraz rozbierze i zmieni na inne, całkiem obce. Nie było już w nim matki ani ojca z fajką w ustach, która kiedyś wydawała się Arturowi nieśmiertelna. Nie było starego doktora Löwe i jego torby pachnącej karbolem. Zapodział się gdzieś też ten szalony, złośliwy Frommer i jego garbata siostra. Nie było mieszkania Eltznerów, bladej Erny i filiżanek w fiołki. Ale smutek, który wiązał się z tymi obrazami, był ulotny. Artur zawsze był pewien, że “wczoraj” brzmi tak samo jak,,sto lat temu” i do tego samego się sprowadza: nie istnieje.

Położył bukiet różyczek na ławce przy ratuszu i pobiegł za odjeżdżającym z przystanku tramwajem.

44
{"b":"100448","o":1}