Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jakimś cudem Frommer znalazł się na Büttnerstrasse, tuż przy rzeźniach. Poczuł mdły zapach krwi. Ogarnęła go jakaś panika, lęk podobny do tego, który pojawiał się w nim na schodach.

– Rzeźnia – powiedział.

Zza wysokiego muru rzeźni buchało śmiercią. Było tu królestwo bezkarnej przemocy i rozkładu. Cuchnący powiew musnął mu twarz. “Chciałabym umrzeć” – powiedziała w jego głowie Teresa. “Byłam śmiercią, Walterze” – usłyszał gdzieś w sobie głos pani Eltzner. Zrobiło mu się nagle duszno, jakby powietrze naokoło niego zgęstniało. Miał wrażenie, że znalazł się we wnętrzu klatki, z której nigdy nie uda mu się wyjść. Zawrócił i zaczął biec. Zdjął kapelusz, a jego rozpięty czarny płaszcz powiewał jak skrzydła. Kilka osób oglądnęło się za nim, ale on zatrzymał się dopiero na oświetlonej dobrze ulicy z wystawami i kawiarnią, z której dochodził szemrzący gwar. Powoli doszedł do siebie, serce przestało mu walić. Wytarł dłonią spocone czoło. Było mu teraz wstyd, wydał się sobie śmieszny i żałosny. Wahał się przez chwilę, a potem wszedł do kawiarni i, ku zdziwieniu kelnera, zamówił kakao.

PANI ELTZNER

Po wyjściu Frommera panią Eltzner rozbolała głowa i z niechęcią pomyślała o tym, że musi dopilnować dzieci podczas kolacji i układania do łóżek. Mąż od kilku dni był znowu w Hamburgu, gdzie osobiście doglądał wyładunku dużej partii wełny dla jego tkalni. Pani Eltzner nagle do niego zatęskniła i zaczęła w myślach pisać list. Potem, kiedy myła małego Klausa, pomyślała, że przydałaby się guwernantka, że ona sama jest już zmęczona i stara. “Nic się nie zmienia, nic się nie zmienia”, te słowa krążyły jej po głowie; umieszczała je w tym wymyślanym liście do męża.

Zanim dzieci pousypiały na dobre, panował w domu rwetes. Lina wyrywała się Bercie i nie dawała się rozebrać, Max przekomarzał się z Greta, Klaus chciał jeść (po kolacji!), Katharine rozlała wodę. Ale w godzinę później w mieszkaniu Eltznerów było już cicho. Pani Eltzner szła od pokoju do pokoju i całowała swoje dzieci na dobranoc. “Polskie rozpieszczanie”, tak nazywał ten zwyczaj pan Eltzner. W pokoju bliźniaczek położyła na stoliczku Erny jej kremowy zeszyt.

– Mamo – szepnęła Erna – pocałuj mnie.

Pani Eltzner dotknęła wargami chłodnego czoła córki.

– Śpij spokojnie – powiedziała cicho, a potem pocałowała śpiące bliźniaczki. Patrzyła ze wzruszeniem na ich jednakowe twarzyczki. “Dzieci… wysypały się ze mnie jak z makówki”, pomyślała. Kiedy szła korytarzem do siebie, było jej tak źle, tak przeraźliwie smutno, że zaczęła płakać bez powodu, jak dorastająca dziewczyna.

ERNA ELTZNER

Erna zasypiała na brzuchu, z rękami podłożonymi pod siebie. Zasypiając kołysała w myślach swoje ciało, w jedną i w drugą stronę, w lewo i w prawo, jak w niewidzialnej kołysce. Tym kołysaniem najczulej, jak potrafiła, zajmowała się sobą. Sama stawała się dla siebie matką, potem Bertą, potem kimś potężnym i wielkim, kogo jednak nie potrafiła określić. Wyznawała sobie przez to kołysanie miłość i wzmacniała ją przez głaskanie się po brzuchu i udach, przytulanie warg do szorstkiej tkaniny poduszki. Nie było w tym wiele ruchu. Była intencja, która uruchamiała szyfr wyjścia z siebie w sen.

Zasypianie Erny było ogromną podróżą, podzieloną na etapy, z przystankami i nieodłącznym błądzeniem. Najpierw zaczynała zasypiać w Ernie jej najbardziej powierzchowna warstwa, sfera doznań, zmysłów, ta cała pamięć rzeczy nieważnych. Ze skóry uwalniały się, jak para, jak dym, obrazy dotknięć, zapachów, fragmenty słyszanych zdań. Opuszki palców oddawały to, czego doświadczyły w ciągu dnia: muśnięcia zielonego aksamitu zamieniały się w obraz zielonej głębi wody. Fantastyczne papierowe, tapetowe kwiaty swym powtarzającym się rytmicznie wzorem przypominały porządek stawiania kroków. Dotknięcie przy rozbieraniu pośladków i bioder kojarzyło się z przechodzeniem delikatnego różu w ciężką purpurową czerwień. Droga powrotna, od czerwieni do różu, była jak rozkład i śmierć. To nie był jeszcze sen, ale jakiś wstęp do snu, przedsen. Brał się z ciała, które zapisuje w sobie czas.

Kiedy zamyka się oczy do snu, dusza zwija się w ciele jak kłębek. Osamotnione, pozostawione samemu sobie ciało sprawdza, czy jeszcze istnieje. Wzbudza w sobie wspomnienia, bo każdy wykonany kiedyś gest, każde doznanie zostało przez nie zapamiętane. Ciało ma pamięć absolutną, jego wspomnienia przepadają tylko wtedy, gdy ciało ginie. Bogactwo tych obrazów jest nieskończone. Nie ma takiego zasypiania, które by powtarzało poprzednie. Konfiguracje strzępków wspomnień są niepowtarzalne, bo każdy dzień zmienia ciało. Pamięta ono nie tylko to, co zdarzyło się na zewnątrz, ale także i to, co zaistniało wewnątrz: marzenia, wyobrażenia, fantazje i wizje. Ciało nie potrafi oddzielić tego, co jest tu i co jest tam. Wszelkie doznania są jednakowo rzeczywiste.

Erna zobaczyła obraz kameleona, tak jak go sobie w dzieciństwie wyobrażała: wielka kolorowa głowa i iskrzące się oczy na szypułkach, całkiem jak u ślimaka. Potem kameleon spotworniał w jakieś krwawe mięso i zaczął odpływać, zmieniać kształty. Erna nie mogła się już bać, nie istniała już w tej postaci, która potrafi się bać, której nasuwają się skojarzenia, która przewiduje. Była okiem, które obserwuje widziany obraz, jego powstawanie, dojrzewanie i zanikanie. Teraz pojawiło się zdziwienie, ale i ono minęło, bo ciało Erny pozbywało się emocji. Jeszcze drgnęło kilka razy, a potem osunęło się w sen, bezmyślny, twardy, obojętny. Erna wpadała w jego labirynty, a tam było już marzenie senne, najpierw niepewne, rozdygotane, potem coraz bardziej określone. Sen podszywał się pod doznania ciała, produkował złudzenia zapachów, budził zjawy emocji. Erna wiedziała jednocześnie, że śni. W jakiś dziwny sposób tkwiła na zewnątrz swojego snu i beznamiętnie mu się przyglądała. Sen próbował ją wciągnąć i oszukać. Udawał czas, rozciągał minuty w godziny, a dni skupiał w niezauważalne momenty. W przestrzeni, która nie istnieje, rozwijał horyzonty. I powoli Erna wyzwalała się z siebie.

ARTUR SCHATZMANN I PROFESOR VOGEL

Spotkania Artura z Voglern odbywały się dość regularnie. Artur wpadał do gabinetu doktora bez zapowiedzi i czekał niecierpliwie, aż ten skończy przyjmowanie pacjentów. W poczekalni mijały go płochliwe młode kobiety i poważne damy, które odwracały wzrok w przeciwną stronę, skromni urzędnicy i ludzie interesu ze złotymi dewizkami przy kamizelce. Artur skrycie próbował przypisać im rodzaj cierpienia, z którego przyszli się wyspowiadać na kozetce Vogla. Potworne sny, impotencja, oziębłość, smutek i poczucie bezowocności życia… Schatzmann zaczynał się zastanawiać, z czym on sam przyszedłby do Vogla, o czym mówiłby, leżąc bezbronnie na kozetce? O dzieciństwie, które ledwie pamiętał? O ojcu, którego kochał i podziwiał? O życiu erotycznym, którego właściwie jeszcze nie miał? O snach, których nie śnił?… Artur Schatzmann był zdrowy.

Musiał czekać, aż wyjdzie ostatni pacjent, i dopiero wtedy zasiadał na jeszcze ciepłej kozetce i zarzucał profesora mnóstwem wątpliwości. Po Voglu było widać, że jest zmęczony, ale kolejna kawa, fajka albo cygaro powoli przywracały mu energię. Omawiali przeczytane przez Artura książki, wyjaśniali niejasności i w końcu Artur opowiadał o tym, co nowego u E.E., tak bowiem w swoich rozmowach określali Ernę. Kiedy Artur nie chciał się z czymś zgodzić, czegoś nie rozumiał, Vogel wstawał i wyciągał z półki książkę, wertował ją, po czym z satysfakcją pokazywał końcem fajki znaleziony fragment. Coraz częściej Vogel sięgał też do kartoteki, która zawierała opisy przypadków i przebieg terapii jego pacjentów. Omawiali te wszystkie histeryczne paraliże, bezsenności, lęki, melancholie, myśli samobójcze, czynności przymusowe, objawy wegetatywne – ogrom cierpienia ludzkiej duszy. Potem ich rozmowa zwalniała tempo, jakby słowa, które teraz padały, miały większy ciężar gatunkowy i jakby trudniej było nimi operować. Wtedy Artur miewał wrażenie, że przekracza dotychczasowe granice rozumienia, tworzy nowe drogi, którymi jego myśli mogą się swobodnie poruszać, rozszerza horyzont pojmowania, kiedy bowiem już był sam, bez wspierającej i inspirującej obecności Vogla, czuł, że myśli nowymi kategoriami, że widzi rzeczy, których przedtem w ogóle nie dostrzegał. Wydawało mu się, że rośnie.

24
{"b":"100448","o":1}