ARTUR SCHATZMANN
Artur Schatzmann wpadł w szał pracy. Każdy dzień zaczynał się już poprzedniego wieczora, kiedy to spisywał plan zajęć, bardzo szczegółowy, co do kwadransa. Były tam wykłady, biblioteka, obiad, herbata z matką, pisanie notatek, spotkanie z Voglern i E.E. albo seans. We wtorki i piątki miał zajęcia w prosektorium, czego bardzo nie lubił. Nie lubił właściwie tego jedynego momentu, kiedy skalpel zagłębiał się w twarde, stężałe ludzkie ciało. Wieczorami czytał jeszcze do późna, robiąc notatki i zaznaczając papierkami odpowiednie strony. Kiedy jego zmęczone oczy ześlizgiwały się z szeregów liter, rozkładał przed sobą Atlas mózgu Flechsiga i kontemplował labirynty bruzd.
Męczył go jakiś głód, niedosyt, przygnębiające uczucie, że jest się blisko czegoś ważnego, a jednak się do tego nie potrafi sięgnąć. Nie mógł się pozbyć miłości do fizjologii, ale równie ciekawe i pasjonujące było uprawianie psychoanalizy: był to rodzaj fizjologii duszy. Teraz nawet kładł się spać z zamiarem śnienia i porannej analizy snu. Artur jednak nie śnił. Interpretował to ortodoksyjnie, po platońsku: ten, kto nie ma snów, nie ma wewnętrznych konfliktów. Jest zdrowy.
Artur załatwił sobie możliwość korzystania z laboratoriów Katedry Fizjologii Mózgu, lecz problemem stało się ściągnięcie do nich Erny, panny E.E., która miała stać się obiektem jego doktorskiej dysertacji. Zaczął więc przekonywać do tego pomysłu doktora Löwe, mającego wpływ na panią Eltzner. Jednak stary doktor, z nie znanych Arturowi przyczyn, odwlekał rozmowę z Eltznerami. Artur zaczął więc przekonywać samą Ernę, żeby wyraziła chęć poddania się badaniu. Nie byłoby to nic niebezpiecznego – zwykłe pomiary głowy, kilka testów na postrzeganie. Czytając całą dostępną literaturę na temat badań zjawisk okultystycznych, Artur marzył o tym, żeby Erna mogła zademonstrować jakieś fenomeny kinestetyczne, to słynne przesuwanie pudełek od zapałek, lewitacje nożyczek, o których tak ciekawie pisał niedawno Baggally. Seanse zaczynały go trochę nudzić, nie działo się tam nic nowego.
Od kiedy Vogel uwrażliwił go na znaczenie szczegółów, Artur zaczął obserwować ludzi, ich gesty, zachowania. Robił to zwykle wtedy, gdy siedząc w wagonie tramwaju, stawał się anonimowy i niewidoczny dla badanych przez siebie obiektów. Z okien tramwaju patrzył na przechodniów, kobiety robiące zakupy, sprzedawców parasolek w długich płaszczach, o twarzach tak bladych, jakby przed chwilą wynurzyli się z jakichś ciemnych suteren. Oglądał rozkołysane, bujne ciała młodych dziewczyn i ciągnące się za nimi spojrzenia eleganckich panów o wąskich ustach. Zaczął spontanicznie dorabiać historie do widzianych twarzy i, nie mając możliwości ich sprawdzenia, wierzył, że jego intuicja odtwarza fakty prawdziwe. Jednak po pewnym czasie zaczął powściągliwiej określać ludzi. Przyczyniło się do tego jedno zdarzenie.
Kiedyś, gdy jechał tramwajem do Vogla, zobaczył przez okno stojącą na przystanku kobietę z dzieckiem. Rozmawiała swobodnie z jakimś starszym mężczyzną. Było w niej coś, co przyciągało uwagę, i Artur poczuł palącą potrzebę zrobienia małego eksperymentu: wydedukowania z tych niewielu informacji, jakie dawał jej ubiór, jej zachowanie, gdzie ta kobieta mieszka, kim jest.
Była w brązowej sukni i czarnym, krótkim płaszczyku wykończonym wytartym futerkiem. Spod małego brązowego kapelusza wystawały kosmyki kasztanowych włosów. Śmiejąc się pokazywała białe, równe zęby, jakby trochę dziecinne, ale jednocześnie koło oczu i ust widać było zmarszczki. Artura zafascynowała właśnie ta niespójność: młoda twarz wyglądająca staro albo też stara twarz wyglądająca szczególnie młodo. Nie mogła mieć więcej niż trzydzieści pięć lat ani mniej niż dwadzieścia pięć. Swobodne zachowanie w rozmowie z mężczyzną mogło być wynikiem braku wychowania, ale też świadomego odrzucenia krępujących konwenansów.
Tramwaj stanął na przystanku. Rozmawiający z kobietą mężczyzna uchylił kapelusza i wskoczył do wagonu gdzie siedział Artur. Artur zobaczył roztargnienie w jego oczach i przyklejony do ust niepotrzebny już uśmiech. Kobieta wzięła na ręce dziecko, trzy-, może czteroletnią dziewczynkę, i pomachała mężczyźnie. Tramwaj ruszył i jej wzrok przesunął się po twarzy Artura. Potem postawiła dziecko i poszła z nim w stronę dworca.
Intuicja czy też może wyobraźnia Artura Schatzmanna oparła się na tej rodzajowej scence bez znaczenia i stworzyła następującą wersję życia kobiety z dzieckiem: Jest to _samotna wdowa, ciężko borykająca się z życiem. Mieszka gdzieś na przedmieściach, uczy w szkole powszechnej rysunku albo prac ręcznych i bierze do domu szycie. Jest ciągle przemęczona, ale ma siłę i wolę przetrwania. W nocy nicuje sukienki i sama ozdabia kapelusze. Ten mężczyzna był przyjacielem jej męża i teraz pomaga jej znaleźć mieszkanie w centrum.
Jednak Artur był zadowolony tylko przez chwilę. Tramwaj ruszył, a on nadal myślał o tej kobiecie. Jasny i prosty, budujący obraz jej życia zaczął się ściemniać. Wydał się nagle komicznie pretensjonalny i fałszywy. Nieznośnie nieprawdziwy. Artur z wściekłością wstał i ruszył do wyjścia. Wysiadł na najbliższym przystanku. Szybkim krokiem zawrócił i szedł wypatrując między przechodniami brązowego kapelusza. Zaczął podejrzewać, że rzeczywistość jest o wiele bardziej pospolita, choć i mroczniejsza, niż się to przedstawia w broszurowych romansach.
Zobaczył ją, kiedy skręcała na plac przed dworcem. Rozglądała się na boki, zwalniała i przyspieszała kroku. Przez sam dworzec przechodziła w tempie, w jakim zwiedza się galerię.
Teraz Artur był pewien, że nie jest żadną nauczycielką w szkole na przedmieściu. Z pewnością mieszkała po drugiej stronie dworca. Mogła być krawcową, modystką lub zwykłą głupiutką gospodynią domową. Jej mąż pracował w porcie rzecznym i pił na umór. Wcale to jej nie przeszkadzało, miała przez to więcej wolności. Sama zresztą też lubiła pociągnąć wieczorem z koleżankami i chłopakami z zakładów Gottlieba, stąd ta jej ogorzała, zniszczona twarz. Dzieckiem zajmowała się niechętnie; brała je od matki tylko na spacer, żeby mieć pretekst do włóczenia się po mieście. Miała na pewno twarde, grube paznokcie i niezbyt czyste ręce.
– Ach, Boże, przecież to tylko zabawa – powiedział do siebie Artur, żeby usprawiedliwić fakt, że śledzi obcą kobietę.
Narastała w nim złość, że prawdopodobieństwo wszelkich pomyłek jest ogromne, zbyt duże, aby polegać na własnej intuicji, umiejętności dedukcji i logiczności. Mogła być guwernantką, ekspedientką w sklepie galanteryjnym i przyjezdną z prowincji czyjąś kuzynką.
Szedł za nią dalej, ogłuszony hałasem ruszających w podróż pociągów. Gdy doszła do wyjścia, nagły blask słońca ozłocił jej plecy i jej płaszcz wydał się szary, nie czarny. Odwróciła się. Teraz jej twarz miała zupełnie inny wyraz. Była pospolita, pozbawiona tej lekkości, jaką nadawał jej uśmiech. Spojrzała na niego bez strachu. Z ciekawością, a nawet zalotnie. Artur zmieszał się, ale nie cofnął. Przyszło mu do głowy, że jest śmieszny, że marnuje czas, że powinien być od dawna u Vogla, a jednak, kiedy kobieta ruszyła, poszedł za nią. Przeszła wolno przez park, znalazła się na ulicy zabudowanej podobnymi do siebie kamienicami i zniknęła w jednej z bram, zanim Artur połapał się, co się z nią stało. Wpadł w mroczne podwórko, ale nie zobaczył jej. Wydawało mu się, że słyszy trzaśniecie drzwi gdzieś na górze i głos dziecka; potem zapadła cisza. Artur postał jeszcze chwilkę, rozczarowany i zły, i szybkim krokiem ruszył z powrotem. W ciągu kwadransa znalazł się u profesora. Był tam doktor Löwe, który w końcu zdecydował się poprosić państwa Eltznerów o pozwolenie przebadania Erny w laboratorium.