Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To pogląd mało oryginalny – powiedział Artur.

– I właśnie dlatego prawdziwy. Treści tego typu są coraz częściej obecne w seansach. Tak mówią przywoływane spirity…

– Sądzę, że w seansach bardziej rozmawiamy sami ze sobą niż z duchami.

Frommer po chwili milczenia powiedział:

– W pewnym sensie muszę się z panem zgodzić. Duchy to my, a my to duchy.

Artur Schatzmann chciał zaoponować, ale do rozmowy włączyła się pani Eltzner.

– Tak się cieszę, że w końcu panowie się zgodzili – powiedziała szybko, a doktor Löwe wstał i zaczął się żegnać.

– Mogę cię podwieźć do domu, Arturze.

Pani Eltzner poszła wyprowadzić obu gości. Rozmawiali jeszcze chwilę w przedpokoju. Frommer usiadł teraz na kanapie i bębnił palcami po nodze.

– W niczym się nie zgodziliśmy – mruknął do siebie z satysfakcją.

Pani Eltzner wróciwszy do salonu wyciągnęła od drzwi ręce do Frommera. Miała zaróżowione policzki.

– A więc niedługo robimy seans – oznajmiła.

PANI ELTZNER

Pani Eltzner połączyła wiosenne porządki ze zmianą wystroju salonu. Przede wszystkim wyrzuciła stare kotary i zastąpiła je nowymi, w swoim ulubionym szafirowym kolorze. Cieszyła się, że będą pasować do koloru jej oczu i świeżo kupionej sukni. Gdy je zakładała z pomocą Grety, miała przez chwilę wrażenie, że wieszają nie kotary, lecz kurtynę do jakiegoś powstającego w salonie teatru, w którym ma iść sztuka napisana specjalnie dla niej. Kupiła też nowe abażury do lamp, zrobione z perłowoszarego muślinu, które ozdabiały srebrne frędzle. Teraz światło w salonie nabrało czystego, chłodnego odcienia i nie było już tak dusząco żółte. Wstawiła też donice z araukariami, a na kanapie i fotelach położyła koronkowe poduszki,

Wiosna tego roku podziałała na panią Eltzner szczególnie inspirująco. Miała wrażenie, że oto zaczyna się dla niej jakiś nowy okres w życiu. Wydała ogromną sumę na modny kapelusz z wielkim, ozdobionym kwiatami i piórami rondem i giemzowe rękawiczki. Zamówiła u krawcowej szafirową suknię, dość wąską w biodrach, ale szeroką dołem, i dwie jasne spódnice. Zauważyła, że zeszczuplała, i z zadowoleniem oglądała się w lustrze. Była prawie tak samo smukła jak kiedyś.

Zmienił się też jej stosunek do męża. Pan Eltzner przybił wreszcie do domowej przystani i spędził cały tydzień w domu, narzekając na nękające go, jak każdej wiosny, bóle żołądka. Jego żona była teraz bardziej zalotna, dziewczęca i odważna. W nocy stawała przed nim naga i dorodna jak nimfa. Powitał tę zmianę z zaskoczeniem, którego nie umiał ukryć. W Niedzielę Wielkanocną dał jej prezent: naszyjnik i bransoletkę z malutkich, doskonale okrągłych perełek.

Jednak w wieczór poprzedzający seans pani Eltzner płakała. Wydawało jej się, że nic nie jest tak, jak by chciała. Wyobraziła sobie jutrzejszy dzień i swoją w nim rolę. Wo – lałaby widzieć to, co się zdarzy, jako wyreżyserowany przez siebie spektakl, przewidywalny od początku do koń – ca, z efektownym finałem. Przypomniały jej się przedstawienia, w których brała udział jako młoda dziewczyna. Najpierw rosnące za kulisami napięcie, a potem nagłe oczyszczenie przez światła lamp i spojrzenia dziesiątek par oczu, które nakładały na jej twarz maskę; upajające uczucie, że można bezkarnie i niezobowiązująco stać się kim innym, żyć na nowo.

Pani Eltzner uśmiechnęła się do swoich myśli. Teraz przyszło wspomnienie porodu Erny, a może Marie, gdy krzyczała, że już nigdy nie będzie rodzić. Wtedy miała wrażenie, że skupia się na niej reflektor całego wszechświata i że gra rolę ważniejszą niż kiedykolwiek, nawet jeżeli jest to rola niezbyt szczęśliwie dobrana. Kwiaty, którymi zastawiono wtedy pokój, mogły być przyniesione równie dobrze wielkiej aktorce, nie matce. Pamiętała ich świeży i delikatny zapach. To były kwiaty wiosny, a więc musiała rodzić Marie, nie Ernę.

Pani Eltzner intensywnie poczuła, że nadal jest tym samym ciałem, otoczonym wzruszającym zapachem więdnących kwiatów. Może nawet tylko i wyłącznie ciałem, które nieustannie więdnie, jak te żonkile, ciałem, które zajmuje się wiecznie rzeczami nieważnymi, małymi, zapominanymi. Uśmiech stężał na jej twarzy. Teraz zobaczyła swoje życie jako kupkę usypaną z takich właśnie nieważnych rzeczy: nożyczek do paznokci, papilotów, gumek od słoików, szpilek, agrafek, zapinek, flakoników… Nagłe łzy same potoczyły się po dekolcie, układając się w nieuchwytny naszyjnik.

BLIŹNIACZKI

Kiedy miały pewność, że Erna już śpi, cicho wysunęły się z pościeli i stanęły nad jej łóżkiem.

– Salamandra niech płonie,

Undyna niech łudzi,

Sylf niechaj wionie,

Kobold niech się trudzi – recytowały kilka razy wierszyk, zanim przeszły do właściwych czynności.

– Jesteś domem snów – mówiły teraz, rozkładając wokół miseczki z wodą i wykradzionymi z kredensu suszonymi owocami i ciastkami. – Jesteś domem snów. Zamieszkały w tobie jak w hotelu, rozgościły się i za ciebie żyją. My je nakarmimy, damy im słodyczy, żeby były przyjazne, i wody, żeby coś znaczyły. Damy im imiona, żeby można je było oswoić i żeby stały się silne jak małe tygrysy.

Christine zapaliła świeczkę i z namaszczeniem otworzyła kremowy notesik Erny. Głos dziewczynki stał się teraz zawodzący.

– Jedz, Śnie o Dwóch Księżycach i Śnie o Ogromnej Górze. Teraz niech przyjdzie Sen o Lataniu i posili się, żeby miał zawsze siłę unosić nas ponad dachy domów. – Christine przewracała kartki notesu. – Potem niech je Sen o Podwodnym Mieście i wszystkie Sny o Dalekich Podróżach, i Sen o Nieskończonym Domu, i o Dziadku Przeprowadzającym Dzieci przez Zamarzniętą Rzekę.

Krążyły wokół niej na palcach lekko i bezszelestnie. Wy – dmuchiwały na nią jakieś pół słowa, pół oddechy, a potem kładły na jej uśpione ciało misternie zaplątane sznureczki. Podnosiły nad jej głową złączone ręce i odskakiwały spłoszone, kiedy Erna przewracała się we śnie z pełnym skargi sieknięciem.

– Masz, siostro, potężną czarodziejską moc i nie chcesz czarować. Czary ci uciekają i nie słuchają cię. Weźmiemy ich trochę od ciebie i pokażemy ludziom. Wypuścimy na wolność kilka twoich snów – mówiła Christine.

– Ale nie po to, żeby się bawić – dodała szybko Katharine – ale żeby ci pomagać i bronić przed demonami, z których największym jest Walter Frommer. Christine spojrzała z wyrzutem na siostrę.

– Nie powinnaś tego mówić. To miała być tajemnica.

Katharine wzruszyła ramionami.

Na koniec zebrały z Erny wszystkie sznureczki i zawinęły je w podartą jedwabną pończochę, którą schowały w blaszanym pudełku pod komodą. Odetchnęły z ulgą, wierzyły bowiem, że supły stały się odtąd więzieniem tego, co nieprzyjazne, jakkolwiek się to nazywało.

Christine podeszła do drzwi, uchyliła je i wyjrzała. Skinęła głową na Katharine, która szybko wzięła przygotowany dziecinny koszyczek. Wyszły na korytarz i sunęły jak mroczne zjawy do salonu, kierując się w ciemności tylko dotykiem. W salonie było jaśniej, bo przez okno wpadał szarożółty blask miasta. Natychmiast wzięły się do pracy. Porozwijały kłębki mocnych i cienkich nici, ustawiły pod oknem piramidę ze stolika i krzeseł, delikatnie poluzowały i tak luźną już szybę w serwantce z porcelaną. Katharine psuła teraz to, co za dnia zrobiła jej matka: obsuwała tkaninę kotar z żabek na karniszach. Do dolnego końca kotary Christine przyszyła cieniutką nić i poprowadziła ją wzdłuż ściany, pod serwantką dowiązała do niej mocniejszy sznurek. Taki sznurek przywiązały też do metalowego guzika, który powiesiły za sekretarzykiem, tuż nad podłogą. Najwięcej pracy zabrało im jednak poluzowanie gwoździa, na którym wisiał jeden z obrazków, przedstawiający jakiś smutny, wschodni pejzaż. Na zdobieniach ramy także zaczepiły jedwabną nitkę, która przechodziła w grubszy sznureczek. Na koniec odblokowały dubeltowe okno, tak że wystarczyło je jutro tylko lekko uchylić. Okno odskoczyło od framugi i narobiło hałasu. Dziewczynki złapały się kurczowo za ręce i znieruchomiałe nadsłuchiwały, czy śpiący dom odpowie na to naruszenie jego spokoju. Nie odpowiedział. Za to na dworze rzewnie zakrzyczał jakiś kot i noc wchłonęła ten krzyk, tak jak wszystko.

29
{"b":"100448","o":1}