Eltznerowie jedli kolację przy długim stole przykrytym kremowym obrusem. Pan i pani Eltzner siedzieli naprzeciwko siebie, a po bokach zajmowały miejsca dzieci. Podawała Greta. Czasem matka prosiła Marie, żeby pomogła służącej. Był to rodzaj szkoły umiejętności domowych. Kiedyś robiła to Berta, ale od kiedy miała narzeczonego, stała się już kobietą, drugą kobietą po pani Eltzner i została zwolniona z tego obowiązku.
Greta miała tyle samo lat co Berta i dlatego z pewną zazdrością przyglądała się panience. Berta była postawna, wyższa prawie o głowę od matki i zupełnie do niej niepodobna. Miała ciemne włosy i jasną, piegowatą cerę. Była wciąż jeszcze smukła, lecz już nie chuda jak jej młodsze siostry. Marie, która zawsze siedziała koło Berty, była bardziej filigranowa. Z karnacji przypominała matkę, miała jej piękną cerę. Jednak jej włosy kręciły się tak jak u ojca, a w rysach było coś ptasiego. Gdy Greta usługując do stołu patrzyła na Ernę, zawsze odczuwała jakiś rodzaj współczucia – mała Erna była tak inna niż jej starsze siostry. Jej drobna, chuderlawa postać, z ledwo zaznaczonymi pod sukienką zawiązkami piersi, wzbudzała czułość. Popielate, rzadkie włosy podkreślały bladość i ziemistość cery. Papierowa skóra wydawała się cienka, naciągnięta i z ledwością kryła sieć małych niebieskich żyłek, ten jedyny dowód, że tak jak inni jest z krwi i kości. Według kanonów piękności służącej, Erna nie była ładna. Erna nigdy nie miała apetytu i jako ostatnia wstawała od stołu, z trudem dając sobie radę z całą porcją. Gdyby Greta miała coś do powiedzenia, poradziłaby, żeby Ernę leczono na robaki. Ta dziewczyna musiała je mieć.
Po Ernie był Max – chudy, wysoki, pewny siebie wyrostek, który dokuczał Grecie, próbując ją objąć albo przynajmniej uszczypnąć. Był podobny do ojca: piegowata twarz i rude, kręcone włosy. Miał, tak jak Erna, nierówne zęby, ale u niego to bardziej rzucało się w oczy, bo usta mu się nigdy nie zamykały. Max był bałaganiarzem. Nie składał ubrania, zostawiał po sobie ogryzki i zabłocone buty. Ciągle gubił swoje rzeczy i trzeba go było gonić do mycia. Greta z kucharką lubiły tego bezczelnego chłopaka. Często przychodził do nich do kuchni i wtedy Ada wykrawała mu z kapusty głąb albo smarowała smalcem grubą pajdę chleba. Max siadał na stole i przekomarzał się z nimi swoim łamiącym się jeszcze głosem. Miał własne zdanie na każdy temat, jaki sprytnie podsuwały mu kobiety. Według niego Erna miała anemię i niedotlenienie mózgu, a Frommer podkochiwał się w mamie.
– Jeżeli Berta nie wyjdzie w przyszłym roku za mąż, to zostanie starą panną – mówił, odgryzając potężny kęs chleba z kiełbasianym smalcem. – Tatuś dostał zamówienie rządowe na tkaninę na płaszcze. Będzie ubierał naszych żołnierzy. Zarobi dużo pieniędzy i na wakacje pojedziemy do Włoch. Zabierzemy cię, Greta.
– A ja? Co będzie ze mną? – z udawanym smutkiem dopytywała się kucharka.
– Ty, moja droga, na nic byś się tam nie zdała. Tam się je makaron i tylko makaron, a ty robisz makaron twardy jak sznurówki.
Ada udawała, że się złości.
Kolejnymi po Maxie dziećmi Eltznerów były bliźniaczki – Katharine i Christine. Miały dziesięć lat i były bardzo podobne do siebie. Regularne, piękne twarzyczki o wystających kościach policzkowych i pełnych ustach musiały pewnie pochodzić od słowiańskich przodków. Nosiły identyczne fryzury i sukienki i zawsze były razem. W zamieszaniu wywoływanym przez liczną rodzinę nie brały udziału, ich ścieżki nie pokrywały się ze ścieżkami innych domowników, zajmowały się głównie sobą. Kiedy chorowały, to zawsze razem, i chociaż ich matka podejrzewała, że w istocie chora jest tylko jedna z nich, to i tak nie potrafiła odróżnić, która udaje. Zresztą związek pomiędzy nimi był tak silny, że gorączka pojawiała się wcześniej czy później u tej zdrowej. Rządziły się własnymi prawami, pilnowały własnej niezależności – najczęściej poprzez dokuczanie małej Linie.
Lina w rzeczywistości miała na imię Magdalena. To imię jednak wydawało się dla niej za duże, skrócono je szybko. Lina – ukochana córka pani Eltzner. Lina – maskotka i pieszczoszek. “Moje pieścidełko”, mówiła do niej matka, brała ją na kolana i gładziła po jasnej główce. Lina była rozpieszczona przez rodziców do granic możliwości. W ich obecności mogła sobie pozwolić na więcej niż inne dzieci, kiedy jednak znalazła się wśród rodzeństwa, zwłaszcza w towarzystwie bliźniaczek, stawała się pokorna i posłuszna. Miała pięć lat. Była jeszcze tłuściutka i okrągła na buzi, ale widziało się, że w najbliższych miesiącach stanie się chuda i szczerbata. Pani Eltzner twierdziła, że Lina ma zdolności muzyczne, chyba jako jedyna z dzieci Eltznerów, i dlatego kupiono nowe pianino.
No i wreszcie był Klaus. Klaus zaczął jadać przy stole dopiero od niedawna. Przedtem traktowano go jak niemowlę, chociaż miał już trzy lata. Ciężka choroba Klausa zeszłej wiosny sprawiła, że stał się on oczkiem w głowie całej rodziny. Starsze dzieci patrzyły, jak to Klaus nie nie musiał robić, żeby być kochanym. Wszystko mu wybaczano: zasikanie dywanu, stłuczenie porcelanowej figurki, wymazanie czekoladą drzwi od salonu. Przedtem miał niańkę, ale pani Eltzner uznała, że to przez nią Klaus tak strasznie zachorował. Żadna kobieta nie nadawała się na opiekunkę Klausa. Tylko ona sama.
Po kolacji dzień dla młodszych dzieci nieodwołalnie się kończył. Pani Eltzner kładła spać Linę i Klausa. Bliźniaczki musiały same zadbać o siebie. Starsze dzieci mogły jeszcze czytać w swoich pokojach, ale przywilej przebywania wieczorem w salonie miała tylko Berta. Zwykle przedtem pomagała sprzątać ze stołu albo kłaść spać maluchy.
Kiedy w domu było już zupełnie cicho, pani Eltzner szła do gabinetu męża. Rozmawiali o dzieciach i rachunkach. Czasem pani Eltzner siadała mężowi na kolanach i żaliła mu się na swoje zdrowie i nawał obowiązków. Pan Eltzner mówił wtedy do niej “Muszko”.
Czasem w nocy przychodził do ich podwójnego łóżka mały Klaus. Rozespana pani Eltzner brała swoją poduszkę i zabierała małego do jego pokoiku, położonego tuż przy małżeńskiej sypialni. Kładła się obok synka i spała z nim do rana, rozgrzeszając się sennie, że przecież Klaus jest taki malutki.
Greta spała w swojej służbówce na końcu korytarza. Przed snem sprawdzała, czy są na miejscu jej oszczędności schowane w szufladzie z butami, które kiedyś miały stać się jej posagiem.
PROFESOR VOGEL
Zaraz po świętach, na początku stycznia 1909 roku doktor Löwe przyjechał do Schatzmannów, żeby zabrać Artura na spotkanie z doktorem Voglern. Vogel umówił się z nimi na wczesne popołudnie i przyjął w swoim gabinecie na Schweidnitzer Strasse.
Artur czuł się onieśmielony świadomością, że ten oto niepozorny człowieczek, o wyglądzie chłopca ucharakteryzowanego na mężczyznę, rozprawia się tu z ludzkim szaleństwem. Vogel był szczupły i drobny, jego gładka twarz wyglądała, jakby nie zaznała golenia. Zupełnie siwe włosy paradoksalnie jeszcze ją odmładzały, sprawiając wrażenie płowych. Przy tym Vogel miał bardzo niski, wibrujący głos – i to wydawało się niepojęte.
Gabinet był urządzony bardzo skromnie. W centrum stało ciemne biurko z przyborami do pisania i klepsydrą, a za nim znajdowała się półka z książkami. Usiedli na miękkich krzesłach wokół niedużego stolika. Stara sekretarka przyniosła filiżanki i dzbanek z kawą. Przy oknie, przez które widać było kamienice po drugiej stronie ulicy, stała niewielka kozetka. Artur nie zauważył tu niczego, co mogłoby wskazywać, że jest to gabinet lekarski – żadnych narzędzi, słuchawek, oszklonych półek z lekarstwami, nawet białego fartucha.
Vogel podał Arturowi na przywitanie małą, zimną dłoń. Był już dobrze wprowadzony w przypadek Erny Eltzner przez doktora Löwe.
Wręczył mu filiżankę z gorącą kawą.
– Chciałbym jednak od razu zapytać o pana osobisty stosunek do tej sprawy.
Artur nie zrozumiał.
– Proszę mi powiedzieć, czy pan wierzy w te rzeczy. Życie pozagrobowe, możliwość kontaktu z duszami zmarłych i tak dalej – sprecyzował Vogel, mieszając swoją kawę.