– Jak będziesz skarżyć, to umrzesz. Zabijemy cię lusterkiem.
– Nie mówcie tak! – krzyknęła Erna.
– Nie wymawia się tego słowa. Nie wolno tak mówić – zaprotestowała mała i zadrżała jej broda.
– Nam wszystko wolno, bo umiemy czarować.
– Przestańcie! – Erna tupnęła nogą, twarz jej stężała.
I wtedy nagle zaczęły spadać na podłogę przedmioty: wazoniki na kwiaty, porcelanowe figurki, obrazki w ramkach, książki, puste szklanki po kakao. Szkło rozbijało się z hukiem, jakby popychał je niewidzialny złośliwy palec. Drobiazgi codziennego użytku popełniały masowe samobójstwo jak skaczące ze skał do wody opętane lemingi. Otworzyły się drzwi od szafy i zakołysały bezwładnie. Mała Lina patrzyła przerażona, a potem zatkała sobie uszy i zaczęła histerycznie wrzeszczeć. Bliźniaczki po chwili oniemienia wskoczyły na łóżko; skakały po nim, burząc misterne zaścielenie. Ich podniecony pisk potęgował zamieszanie. Do pokoju wpadła pani Eltzner, jeszcze w kapeluszu i płaszczu, a za nią Greta. Zobaczyły już tylko bałagan i zniszczenie.
– Co się tu dzieje? O Boże, mój wielki Boże… Co wyście tu zrobiły?
Lina wczepiła się w jej suknię i łkała. Bliźniaczki znieruchomiały w szalonym tańcu na łóżku. Wszystkie oczy skierowały się na Ernę. Stała rozglądając się wokół nieprzytomnym wzrokiem.
WALTER FROMMER
Zdarzenie to rozpaliło na nowo gasnące powoli zainteresowanie Erną. Podzieliło też wszystkich na tych, którzy uznali je za przejaw jakiejś mocy, spirytystycznej, psychofizycznej czy jeszcze jakiejś tam, oraz tych, którzy uważali, że nic tajemniczego nie miało miejsca, a zniszczenie było dziełem czterech dziewczynek.
Oczywiście zaraz przeprowadzono z nimi rozmowy, najpierw rozhisteryzowana pani Eltzner, potem Frommer, po którego posłała. Erna sprawiała wrażenie, jakby nie bardzo wiedziała, o co chodzi. Mała Lina pozostawała zaś w stanie, który przypominał szok nerwowy. Najobszerniej i tonem znawczyń wypowiadały się na temat wydarzenia bliźniaczki. Były przejęte, ale mówiły bardzo rzeczowo. Od nich Frommer dowiedział się, że pierwszy spadł porcelanowy słonik.
Wcześniej niż zwykle kazano wszystkim dzieciom położyć się do łóżek. Przyjechał doktor Löwe, który polecił podać Ernie bulion, a Linie mocny napar z melisy. Obejrzał też Christine i Katharine, ale nie miał nic do zarzucenia ich psychicznej i fizycznej kondycji.
Około dziewiątej, gdy Löwe i Frommer rozmawiali z panią Eltzner w salonie, przyszedł Artur Schatzmann, po którego zadzwonił doktor. Uznał za stosowne zaraz przedstawić wszystkim swój punkt widzenia.
– Przyjęli państwo założenie, że to się rzeczywiście wydarzyło.
– Ba! – wykrzyknął Frommer ni to z podziwem, ni to ironicznie.
– Na czym oparty jest ten wniosek? – kontynuował Schatzmann. – Na relacji dwóch dziesięcioletnich dziewczynek i jednej jeszcze młodszej oraz na fakcie, że w pokoju był bałagan. To wcale nie musiało tak wyglądać. To są dzieci, ich rozróżnianie miedzy tym, co rzeczywiste, a tym, co wyobrażone, umowne w zabawie, nie jest doskonałe. Istnieje coś takiego, co się nazywa histerią zbiorową, kiedy ludzie, wszyscy naraz, widzą rzeczy, które w rzeczywistości nie istnieją. Duchy, Matki Boskie, świętych, latające talerze…
– Ale z pana niedowiarek – powiedziała pani Eltzner. – Szkoda, że nie widział pan tego bałaganu, jakby po pokoju przeszedł tajfun. Nie sądzę, żeby dziewczynki mogły narobić takich szkód.
– Tak, to trudno sobie wyobrazić – odezwał się doktor Löwe, masując w zamyśleniu swoją siwą brodę. Wiesz, Arturze, co ja o tym myślę? Po pierwsze, wierzę w to, co się stało… w samoistne przemieszczanie się tych przedmiotów. Lekarze od dawna obserwują takie fenomeny u dorastających dziewcząt. Jest to być może rodzaj jakiejś nie zbadanej jeszcze energii, która pomaga im dojrzewać, z dziecka stać się kobietą. Być może wszystkie te dziwaczne rzeczy, które dzieją się z Erną, to jakieś anomalie związane z dojrzewaniem. Tak przynajmniej powiedziałby uczciwy lekarz.
– Mimo iż nie podzielam pańskiego medycznego punktu widzenia, muszę panu po części przyznać rację – odezwał się Frommer, siedzący w cieniu, pod kotarą. Okultyzm zna wiele przypadków młodocianych mediów, które po osiągnięciu dojrzałości kobiecej traciły swe zdolności. Sądzę, że było to związane ze zmianą zainteresowań, hm, z erotyzmem, z utratą psychicznej niewinności i z brakiem zakorzenienia talentu w psychice, który przez to stał się ulotny. Jeśli jednak chodzi o Ernę, uważam, że to było coś w rodzaju nawiedzenia…
– Nawiedzenia… – powtórzyła bezwiednie pani Eltzner.
– To znaczy, że one znowu przez nią przemówiły, tylko w inny sposób, może była to demonstracja przeznaczona dla dzieci. Być może któryś ze spiritów czegoś potrzebuje, być może duchy chcą mówić, a trzeba przyznać, że do seansów zaczęliśmy ostatnio podchodzić ze zbytnią oczywistością czy znudzeniem.
Zapadła cisza, jakby Frommer obudził w nich wszystkich poczucie winy.
– Czasem wydaje mi się, że w naszym gronie jest ktoś, kto hamuje naturalne głębokie zdolności Erny… Ktoś, kto ją próbuje ograniczyć, zamknąć w terminy, regułki, sprowadzić do przeciętności w imię… sam nie wiem, w imię czego.
– W imię nauki – spokojnie powiedział Artur Schatzmann. – Sądzę, że to mnie ma pan na myśli. Ale myli się pan, panie Frommer. Ja nie chcę jej do niczego sprowadzać. Usiłuję ją zrozumieć. Widzę pod tą maską medium zwyczajną dziewczynę, która cierpi, prawdopodobnie jest samotna, być może boi się tego, co się z nią dzieje. Chciałbym ją zrozumieć i może jej pomóc, gdy tego będzie chciała. Pan natomiast przyjmuje te jej wszystkie objawy, normalne czy nienormalne, jako coś oczywistego. Prawda jest taka, że pan nie widzi pod tymi zjawiskami Erny. Pan ją traktuje jak przedmiot, który produkuje jakieś tam fenomeny. Taka jest między nami różnica.
– To pan ją traktuje jak przedmiot – powiedział dobitnie Frommer. – Wypytuje ją pan o najintymniejsze rzeczy, kradnie jej pan sny, żeby je potem rozbierać peseta jak martwego robaka. Jest dla pana obiektem badań, nie człowiekiem, jest pudełkiem z objawami. Chce się nią pan posłużyć, żeby napisać swoją pracę doktorską…
– Walterze! – krzyknęła pani Eltzner. – Pan Schatzmann chce Ernie pomóc.
– Bzdura. On Ernę bada, a według nich badać to sprowadzać wyższe do niższego.
– O, nie, tak bym tego nie ujął – powiedział spokojnie Artur. – Badać to sprowadzać mniej zrozumiałe do bardziej zrozumiałego.
– Ducha tłumaczyć prawami fizycznymi. Boga – prawem ciążenia. Duszę – urazami w dzieciństwie. Niech mi pan powie, czy uznaje pan istnienie świata duchowego, wykraczającego poza nasz, materialny?
– Duch jest objawem histerii.
Wszyscy umilkli. Gdzieś musiało być otwarte okno, bo delikatny, ledwie wyczuwalny przeciąg wnosił do salonu zapach świeżej ziemi i rzeki. Frommer wstał, jakby chciał wyjść.
– Teraz wszyscy państwo widzicie, że ten obiecujący młody lekarz jest symbolem upadku całej zachodniej cywilizacji. Negacja ducha, kult materii w jej najbardziej martwej formie, szaleńcza i niszcząca wiara w postęp… – Frommer wrócił na swoje miejsce w cieniu kotary. – Ale najbardziej niebezpieczne dla tego, co głęboko przeżywają ludzie, jest fakt, że niewypowiedzialne zostaje przegadane. Z pustych słów buduje się teorie, które sobie wzajemnie przeczą. Z przerostu rozumu tworzy się bełkot.
Teraz odezwał się doktor Löwe.
– Niechże pan tak ponuro nie prorokuje. Ta upadająca według pana cywilizacja wiele zawdzięcza rozumowi. Z tego, co wiem, podejście Artura robi się coraz bardziej antyracjonalne. Psychoanaliza…
– Nie znam się na psychoanalizie – przerwał mu Frommer.
– Psychoanaliza zajmuje się siłami, które drzemią w nieświadomości, czyli tam, gdzie rozum zawodzi.
– Wie pan, to mi przypomina węża, który zjada własny ogon. Ta psychoanaliza może być bękartem nauki, zogniskowaniem całego wynaturzenia racjonalizmu. Jest jak dekadencja w sztuce. Coś się kończy, drodzy państwo.