– Od czasu do czasu – mówiła Erna – dla równowagi, żeby utrzymać napięcie między tym, co jest jasne, a tym, co ciemne, należy się warn kara. Żyjecie jak zwierzęta, nie dbając o ducha. Jecie, pijecie, rozmnażacie się i umieracie. Marnujecie czas. Będziecie to w stanie zrozumieć dopiero stąd, gdzie ja jestem…
– A gdzie ty jesteś? – spytał Frommer.
– Moje ciało umarło, moja dusza jest w niebie, a ja jestem tutaj. Oddal od siebie pokusę zrozumienia wszystkiego i ujęcia na dodatek w martwe schematy. Powiem ci, że będzie trzęsienie ziemi, żeby wam pokazać, jak bardzo jesteście krusi.
– Kiedy i gdzie będzie to trzęsienie? – niepewnym głosem zapytała pani Eltzner.
– We Włoszech. Niebawem.
Erna umilkła, ale charakterystyczny wyraz jej twarzy nie mijał. Wyglądało to tak, jakby Koloman czekał jeszcze na coś. Artur porozumiał się wzrokiem z doktorem Löwe, a ten wstał i zmierzył Ernie puls. Dziewczynka nie poruszyła się, w żaden sposób nie pokazała, że to w ogóle zauważyła.
– Ona jest już zmęczona – powiedziała nagle o sobie głosem Kolomana. – Dajcie jej spokój.
Stojący wciąż przy medium doktor spojrzał wymownie na Frommera.
– Odejdź. Odejdźcie wszyscy, którzy przemawialiście przez to medium – powiedział Frommer z namaszczeniem i jak magik wykonał przed twarzą Erny kilka delikatnych ruchów. Erna natychmiast obudziła się. Otworzyła oczy i Artur zauważył, że nie było w nich absolutnie nic. Wyglądały, jakby były namalowane.
Ktoś zapalił lampę, zaszurały krzesła. Pani Eltzner podeszła do córki i pomogła jej wstać. Erna słaniała się na nogach, sukienka lepiła się jej do ciała od potu, choć w pokoju nie było gorąco. Matka narzuciła na jej ramiona swój wełniany szal. Przy drzwiach Erna oglądnęła się i spojrzała już zupełnie przytomnie wprost na Artura. Nie wiedział, co zrobić, i skinął jej głową, jakby się żegnał. Nie zareagowała i delikatnie popchnięta przez matkę wyszła.
Panowie dyskutowali teraz o seansie. Pani Schatzmann pochlipywała w fotelu, a Teresa Frommer trzymała ją za rękę. Kiedy wróciła pani Eltzner, dołączyła się do rozmowy o postaci, która pojawiła się dziś po raz pierwszy. Kim był ten złowróżbny Koloman? Dlaczego się pojawił? Co go tu przyciągnęło? Czy to może czyjś krewny, przodek? Frommer jako pierwszy wysunął hipotezę, że obecność na seansie nowej osoby mogła zadziałać stymulujące. Pojawiły się nowe wibracje i ściągnęły byt bardziej odległy.
– Co pan o tym myśli, panie Schatzmann, jako młody adept nauki? – zakończył pytaniem Frommer.
– Wie pan, trudno mi wypowiadać jakieś określone sądy bez badań. Jest to niewątpliwie interesujące zjawisko. Wyzwanie dla nauki.
– Zapewne słyszał pan o słynnych amerykańskich badaniach dotyczących zdolności mediumicznych. Mimo iż wielu badaczy startowało z bardzo sceptycznych pozycji, większość z nich dała się całkowicie przekonać. Kilka lat temu zmarł jeden z nich, Hodgson, słyszał pan to nazwisko? Otóż on właśnie należał do przekonanych sceptyków. I co się dalej stało? Zaczął brać udział w seansach z tamtej strony, jako duch informujący, bardzo rzeczowo i naukowo informujący. Niejaka pani Piper jest jego medium. Dysponuję materiałami na ten temat.
– Chętnie skorzystam – powiedział Artur wesoło, choć Frommer budził jego niechęć. Miał wrażenie, że tamten go zaczepia, i postanowił nie dać się wciągnąć.
– Czy pan jest psychologiem? – zapytał go jeszcze Frommer.
– Niestety nie. Zajmuję się fizjologią mózgu.
– Ach, te wasze specjalności, specjalizacje… Pytam dlatego, że pewien słynny psycholog, William James, był współzałożycielem Amerykańskiego Towarzystwa Badań Parapsychicznych…
– Słyszałem. On właśnie dlatego, że był psychologiem, a nie, powiedzmy, fizjologiem, stosował określoną metodologię badań.
Frommer wydawał się zaciekawiony, ale podeszła do nich pani Eltzner i zaprosiła wszystkich na kolację.
– Ach nie, droga pani. Musimy już iść – powiedział Frommer. – Bardzo się cieszę, że pana poznałem, panie Schatzmann. Mam nadzieję, że będziemy się jeszcze spotykać i mieć więcej okazji do dyskusji. Nic tak nie rozwija jak rzeczowe dyskusje.
Frommer pomógł wstać siostrze. Przy drzwiach porozmawiali jeszcze z panią Eltzner. Artur słyszał, że mówili o następnym seansie.
Schatzmann z matką i doktorem Löwe zostali na kolacji.
Gdy jechali w trójkę dorożką, doktor wspomniał Arturowi o profesorze Voglu.
– Jesteśmy obydwaj laikami, Arturze. On jest specjalistą od takich spraw. Moglibyśmy z nim porozmawiać. Ja jako lekarz Erny, ty jako ktoś, kto mógłby zbadać jej fenomen.
– To dobry pomysł, doktorze. Czuję, że mam w głowie zamęt.
– Ach, mój Boże… – westchnęła pani Schatzmann.
Artur nie miewał kłopotów z zaśnięciem, ale tego wieczoru długo kręcił się w pościeli. Był podniecony. Wciąż miał przed oczami zanurzony w gęstniejącym mroku salon Eltznerów i bladą twarz Erny z otwartymi oczyma, które patrzyły w pustkę. Potem pojawiła się jej mokra od potu sukienka przyklejona do drobnych piersi i chuda postać Frommera. I pani Eltzner, teatralnie poważna, i jego matka z twarzą pełną nadziei. Artur pomyślał, że powinien to wszystko sobie zapisać, dowiedzieć się od matki i doktora czegoś więcej o samej Ernie. Studium przypadku histerycznej kilkunastolatki, która rozmawia z duchami, tak można by to roboczo zatytułować.
Zapalił lampkę przy łóżku i sięgnął po papier i ołówek. U góry napisał: “Seans I”. Zamknął na chwilę oczy i przypomniawszy sobie chwila po chwili, co się zdarzyło kilka godzin temu, zaczął pisać.
TERESA FROMMER
Zima przyszła nagle, wraz z pierwszym śniegiem. Była jak sztywna, nakrochmalona bielizna, którą wkładało się w niedzielny poranek. Czuło się na skórze jej szorstki dotyk, do którego w końcu ciało musiało się przyzwyczaić. Już w poniedziałek bielizna stawała się oswojona jak druga skóra. Dnie były sterylne, bez zapachów i kolorów. Dopiero wczesny zmierzch potrafił je ocieplić swoją szarością i zatarciem ostrych krawędzi.
W grudniu Frommer zaczął chodzić do Eltznerów częściej niż zwykle. Tłumaczył Teresie, że małej Eltznerównie trzeba pomóc unieść to, co dostała w darze; trzeba przede wszystkim nakreślić jej wizję świata w ten sposób, żeby znalazło się tam miejsce dla niej samej jako osoby wyjątkowej. Inaczej jej młody umysł może się załamać pod takim ciężarem. Teresa patrzyła na niego ze swojego fotela i milczała. Nie chciał już siedzieć w domu i porządkować swoich tabel, a nawet jeżeli już zostawał, to i tak myślami był daleko. Teresa czekała, aż jej brat wróci do siebie. Dwa, trzy razy w tygodniu zostawała na całe wieczory sama i tkwiła w fotelu odwróconym do okna, z którego widać było Odrę, mosty i kościół. Nie zapalała nawet światła. Mrok powoli wpływał do jej pokoju jak opiumowy dym i Teresa tonęła w nim, aż w końcu przychodziła matka. Siadała w bliźniaczym fotelu i wpatrywała się w kaleką córkę ze spokojem i aprobatą. Tak ją przynajmniej widziała Teresa. Czasem próbowała z nią rozmawiać. Nie, nie skarżyła się. Po prostu opowiadała jej, co się z nimi dzieje, z nią i Walterem, mówiła o ich życiu. Ale matka, jeżeli nawet słuchała, to jej odpowiedzi mijały się z pytaniami, jakby zostały wzięte z innej rzeczywistości, z innego czasu. Nic nie znaczyły.