Na przełomie wieków, w czasach dojrzewania Artura Schatzmanna, nauka nabierała rozpędu niczym powodziowa fala. Przełamała już ograniczające ją ochronne wały dotychczasowych metod i pchała się teraz naprzód, niszcząc po drodze wszelkie nawyki ludzkiego myślenia. Artur Schatzmann dryfował na tej fali, zataczając kręgi od Kanta po etiologię psychoz, od doboru naturalnego do budowy mózgu. Kiedy pisał podanie o pomoc finansową, obok na biurku leżał rękopis pracy o systemie podwzgórzowo-limbicznym mózgu, jego budowie i roli. Chciał skończyć tę pracę, chciał raz na zawsze dowieść, że z układu tego pochodzą najprawdopodobniej wszystkie emocje, od nienawiści i strachu, poprzez poczucie winy i rozczarowania, aż do miłości i ekstazy. Ta idea urzekała go swoim czystym pięknem płynącym z prostoty i oczywistości i przyprawiała go o taką radość, że miał ochotę jak dziecko śmiać się na głos. Zresztą pozwolił sobie niedawno na wybuch samozadowolenia, kiedy popijając z kolegami “Pod Papirusem”, opowiadał im z aktorskim drygiem o roli podwzgórza w miłości. Było to pierwsze spotkanie towarzyskie od śmierci ojca.
Artur potrzebował słuchaczy jak powietrza. Wśród kolegów miał opinię duszy towarzystwa. Podobał się też kobietom, tym wszystkim Gretom i Mariom, które kręciły się zawsze w okolicach winiarni. Ale w domu z hałaśliwego, towarzyskiego kawalera nie zostawało już nic. Był czuły i opiekuńczy wobec matki, która nie mogła pogodzić się ze śmiercią męża. W domu, przy biurku i wśród książek Gustawa Schatzmanna, stawał się molem książkowym, myślicielem, przyszłą sławą naukową. Grał rolę już dawno przypisaną mu przez rodziców, którą zresztą głęboko akceptował.
Koncepcja systemu podwzgórzowo-limbicznego była jego przepustką do świata nauki, do kariery. Dawała mu ponadto jakąś pewność co do tego, czym jest nasze życie i świat, w którym żyjemy. Mieć pewność – czy nie jest to najważniejsze dla naukowca?
Pewność jest afirmacją. Pewność jest też formą konsumpcji rzeczywistości. To, co zrozumiałe, co stanowi już figurę – jak mówili niemieccy psychologowie – zostaje połknięte przez wiecznie głodny umysł i zużyte do budowy ogromnych budowli z pojęć, systemów i hierarchii.
Pewność była uczuciem nieczęsto doświadczanym przez Artura, ponieważ zbyt wcześnie nauczono go sceptycyzmu, ale kiedy już przychodziła, dawała mu możliwość przeżycia niemal religijnej ekstazy, a jako że był ateistą, miało to dla niego podwójną wartość. Kiedy czytał wieczorem w fotelu ojca Feuerbacha i Marksa, to “tak” krzyczało w nim radośnie. Kładł wtedy książkę grzbietem do góry i nerwowo przemierzał mieszkanie. Matka patrzyła na niego z niepokojem, a potem już z wyrozumiałością, bo znała te stany z młodości męża.
Kiedy żył jeszcze Gustaw Schatzmann, Artur szedł w takich momentach do jego gabinetu, żeby porozmawiać. Mówił wtedy szybko i bardzo chaotycznie, wymachiwał rękami, co starego Schatzmanna irytowało i zmuszało do udzielania krótkich wykładów na temat gramatyki. Zawsze starał się zaszczepić synowi nawyk jasnego, prostego wyrażania się, co było według niego oczywistym dowodem jasności umysłu. Dyskutowali czasem godzinę, czasem dwie i zawsze wtedy matka sama przynosiła im herbatę. Traktowała te rzadkie spotkania pokoleń jako rodzaj ściśle męskiej rozrywki, takiej jak polowanie. Artur potrafił być wtedy prowokacyjny, zadziorny, wykrzykiwał na przykład przeczytane gdzieś zdanie: “Nie ma myśli bez fosforu”, albo: “Myśl jest tym samym dla mózgu czym mocz dla nerek”, co ojca bardzo denerwowało. Zaczynali się kłócić i wkrótce okazywało się, że przemawiają do siebie z dwóch ambon i że jeden drugiego nie słucha. Artur był potem zły na siebie za to, że w ogóle poszedł do ojca. Skłonność starego Schatzmanna do “definiowania” każdego pojęcia, do cytowania Goethego i Heinego oraz dopytywanie się o każdy niezrozumiały dlań medyczny czy fizjologiczny termin, co było rodzajem obrony starzejącego się romantycznego umysłu przed tą barbarzyńską galopadą myśli, chłodziły rozpaloną głowę Artura. Kiedy syn wracał do własnego pokoju, obiecywał sobie, że już więcej nie będzie się zwierzać ojcu ze swoich odkryć dotyczących porządku w świecie.
Choć ojciec wielokrotnie słyszał od Artura o układzie podwzgórzowo-limbicznym, nie zdążył jednak poznać wszystkich szczegółów jego hipotez, od maja do sierpnia bowiem jego świadomość wypełniało tylko cierpienie i umieranie ciała.
Śmierć ojca była dla Artura zaskoczeniem, z którego wciąż jeszcze nie mógł się otrząsnąć. Razem z ojcem umarło dzieciństwo Artura i mieszkanie na Kaiserstrasse. Korytarz, nie rozjaśniany kilka razy dziennie poblaskiem atłasowej bonżurki ojca, osunął się w wieczny półmrok, salon pozbawiony dymu cygara, które ojciec palił codziennie przy kawie, i opuszczony gabinet, w którym nie było już słychać szelestu papierów, sprawiały teraz przygnębiające wrażenie opuszczenia. Dlatego łatwiej było im obojgu, jemu i matce, wyprowadzić się do mniejszego mieszkania po drugiej stronie Odry i spróbować zacząć żyć od początku. Z okien ich miejsca wygnania widać było teraz gmach uniwersytetu.
DOKTOR LÖWE
Postanowiono przerwać naukę Erny do Bożego Narodzenia. Wyglądała ostatnio tak szczupło, tak mizernie. Ze szkoły przemysłu artystycznego na Schweidnitzer Strasse 48, gdzie Erna chodziła pierwszy rok, przysłano do niej w odwiedziny cztery koleżanki. Przyniosły jej pudełko pierników w kształcie serca i pięknie wyszytą poduszeczkę na szpilki. Erna żywo z nimi rozmawiała. Przysłuchująca się tej rozmowie pani Eltzner miała nawet wrażenie, że Erna chętnie chodziłaby nadal do szkoły, doktor Löwe radził jednak poczekać ze stałymi obowiązkami. Mogły być nadmiernym obciążeniem dla przemęczonego umysłu. Na razie na dwie godziny dziennie przychodziła do Erny młoda nauczycielka, aby doskonalić jej francuski i grę na pianinie. Chodziło o to, żeby nie izolować Erny od całego świata, nie robić z niej chorej. To było trudne, bo jednak Erna była trochę inna. Ale czy to była choroba?
Nauczycielka, Anna Martius, mówiła doktorowi, że Erna jest pilna i obowiązkowa, czym nadrabia brak szczególnego talentu do języków i muzyki. Skarżyła się jednak na nagłe zamyślanie się dziewczynki, zapadanie w siebie, nieobecność, może marzycielstwo. Właśnie te momenty absencji najbardziej niepokoiły doktora. Obawiał się, powiedzmy to jasno, że Erna jest powoli opanowywana przez demencję. Ponieważ nie znał się dobrze na psychopatologii, postanowił się z kimś skonsultować. Pierwszy na myśl przyszedł mu Joachim Vogel, już profesor, choć młodszy od doktora Löwe o całe pokolenie. Löwe znał go od lat, można powiedzieć, od dziecka. Imponowało mu to, że Vogel myślał o chorobach psychicznych bardzo nowocześnie i nie bał się wykraczać poza utarte akademickie schematy. Ponadto Vogel miał kontakt ze światem. Z pewnością można go było uważać za eksperta.
Drugą osobą, którą brał pod uwagę doktor Löwe, był Artur Schatzmann. Ale skoro pani Schatzmann uważała, że przez Ernę mówi jego ojciec, doktor wahał się – czy Artur w tej sytuacji mógłby zachować obiektywną postawę naukowca?
Kiedy pan Eltzner wyjechał na dwa tygodnie w interesach i jego żona zaczęła namawiać doktora na zorganizowanie drugiego seansu, doktor Löwe nie powiedział ani tak, ani nie. Czuł, że w imię ostrożności, która przede wszystkim powinna cechować lekarza, nie należało się zgadzać. Uważał, że te seanse, czymkolwiek były, stanowią niebezpieczeństwo dla niedojrzałej osobowości Erny. Z drugiej jednak strony to, co przeżył ostatnim razem, tak go poruszyło, że w jego prawie siedemdziesięcioletnim umyśle już drgnął pierwszy kamyk, zapoczątkowując lawinę zmian. Nawet jeżeli był to skutek chorej wyobraźni, Löwe chciał brać udział w docieraniu przez Ernę do świata, który już niedługo miał się stać jego światem.
Dlatego doktor Löwe przychodził teraz codziennie na Ursulinenstrasse do Eltznerów, tęskniąc wręcz do tej bladej, milczącej dziewczynki, traktując ją jak swojego anioła, zwiastuna tego, co ma nastąpić, wysłannika stamtąd, dokąd on ma wyruszyć.