ARTUR SCHATZMANN
Artur Schatzmann szedł szybkim krokiem przez most Uniwersytecki w stronę domu. Było mokro, ciemno i nieprzyjemnie. Śnieg zniknął z ulic Wrocławia, jak tylko ludzie zaczęli się cieszyć, że poleży do Bożego Narodzenia. Spod śniegowego pokrowca wyłonił się teraz świat szary i pełen błota. Artur miał zmarznięte nogi (nienawidził nosić grubych wełnianych skarpet) i właśnie zamierzał przyśpieszyć kroku, gdy zatrzymała się przy nim dorożka, z której wystawił swą lwią głowę doktor Löwe. Artur ucieszył się, że w ten sposób za darmo podjedzie pod dom.
– To dobrze, że jedzie pan do nas. Mama miała już po pana posłać, bo ma kłopoty ze spaniem – powiedział moszcząc się obok doktora i usiłując poruszyć zziębniętymi palcami w wąskich butach.
– Mam pacjentkę na waszej ulicy i do niej jadę. Ma gruźlicę.
Artur się zmieszał.
– To może wpadnie pan do nas na coś gorącego. Mama nie wybaczyłaby panu, że był pan tak blisko i nie odwiedził nas.
– Prawdę mówiąc, napiłbym się ponczu, który robi zawsze zimą twoja matka – powiedział Löwe.
– Wobec tego zapraszam pana na poncz – zaśmiał się Artur.
Rozmawiali teraz o pogodzie, o chorobach, o czosnku, który leczy wszelkie przeziębienia, a jednak Artur czuł, że doktor jest zajęty czymś innym, o czymś uporczywie myśli. A może po prostu był zmęczony. Traktował z sympatią tego nieco nudnego, obstającego przy swoim staruszka, który na wszelkie dolegliwości zapisuje lewatywę i napar z melisy. Artur bał się pomyśleć, że w ten sam sposób doktor Löwe leczy gruźlicę. Ale lubił go. Lubił dlatego, że uwielbiała go matka, że przyzwyczaił się do jego częstych odwiedzin i dyskusji o medycynie, w których ścierały się zawsze odmienne przekonania, lubił go za jego takt i ciepło emanujące z jego dużej postaci.
Pamiętał z dzieciństwa jego lekarską torbę pełną trąbek, szpikulców, buteleczek, jakichś dziwacznych zakrzywionych nożyczek i niezwykłego zapachu. Pachniało z niej karbolem i spirytusem i ta mieszanka powodowała, że gdy doktor otwierał swą torbę, wszystko wokół nabierało metalicznego smaku. Może to z powodu tego zapachu Artur zaczął kiedyś marzyć, że zostanie lekarzem.
Pamiętał też doktora przecinającego mu wrzód na przedramieniu, który skrzętnie ukrywał pod rękawem aż do momentu, gdy w ciągu nocy ciemna krecha zaczęła piąć mu się do serca. To wtedy, przy tym wrzodzie, Artur uświadomił sobie po raz pierwszy, że może umrzeć, że jest śmiertelny, a śmierć tak samo dotyczy jego, jak świątecznych karpi i kurczaków. Teraz łączył to poczucie własnej śmiertelności z osobą doktora. Może dlatego, że doktorowi nie pozostało już wiele czasu, a może Artur wciąż jeszcze miał przed oczyma trzymaną tymi starymi dłońmi strzykawkę, która przenosiła ojca w kojący stan między życiem a śmiercią.
Artur widział, że doktor trzyma coś w zanadrzu, żeby powiedzieć to potem. Czy zbankrutował jakiś wspólny znajomy albo pan Klein czy Kosack miał romans z pokojówką? A może okazało się, że jakaś pani Hermann jest morfinistką, a choroba pana Meyera to rak? Dopiero wysiadając przed domem Artur pomyślał o seansie u Eltznerów, ale było za późno, żeby zadawać pytania. Zaczął siąpić deszcz ze śniegiem. Artur podniósł kołnierz i ruszył do bramy.
W ciemnym przedpokoju paliło się tylko małe światełko pod lustrem. Artur rozbierał się, gdy z saloniku wyjrzała matka.
– Zaraz będzie tu Löwe – powiedział Artur i poszedł do kuchni.
– To dobrze, tak chcę z nim porozmawiać. Jak było, synku?
Artur mruknął coś pod nosem.
Pani Schatzmann przygotowała posiłek dla syna: zupę grzybową i pudding z warzyw z pulpetami. Kiedy Artur jadł, kroiła szarlotkę i układała kwadraty na dużym porcelanowym talerzu.
– Uderzenia krwi do głowy, ataki gorąca, zawroty głowy, bezsenność… od kilku nocy nie zmrużyłam oka. Czyżby było ze mną tak źle? – słyszał Artur przeglądając pożyczoną z biblioteki książkę, którą ukradkiem wyjął z kieszeni.
– Masz po prostu za wysokie ciśnienie i zbyt przejmujesz się błahostkami – powiedział.
– Nie mów z pełnymi ustami – mruknęła urażonym tonem pani Schatzmann.
– Powinniśmy przyjąć służącą. Nie możesz się tak przemęczać, mamo.
– Nie stać nas na to.
– Owszem, stać. Dostałem stypendium.
Pani Schatzmann odwróciła się do syna z talerzem w ręku.
– Arturze, naprawdę? Dlaczego nie powiedziałeś od razu? Jesteś zupełnie taki jak twój ojciec – stwierdziła.
Löwe przyszedł, gdy dobry nastrój rozkwitł w pełni. Pani Schatzmann wyciągnęła z blaszanej puszki ciasteczka z cukrem i układała je na talerzyku, przez cały czas mówiąc. Doktor ucieszył się jej ożywieniem. Zatarł ręce i rozsiadł się w fotelu. Pani domu nalała mu ponczu do kryształowego pucharka. Było ciepło i domowo.
Schatzmannowie żyli zawsze dość dostatnio. Lecz po śmierci Gustawa okazało się, że zostawił rodzinę właściwie bez środków do życia. Pani Schatzmann często snuła przypuszczenia na temat tego, co mogło stać się z hipotetycznymi pieniędzmi.
– Pomyślałam, że Gustaw ukrył te pieniądze i nie powiedział mi o tym – powiedziała teraz.
Jej syn roześmiał się.
– To dlatego bywasz na tych seansach u Eltznerów. Chodzisz tam w interesach. Chcesz się dowiedzieć, gdzie są pieniądze.
– Nie powinieneś żartować w ten sposób – zganiła go pani Schatzmann i wstała, żeby zapalić drugą lampę. – Niechże pan coś mu powie, doktorze.
Doktor Löwe zaczął pić poncz małymi łyczkami.
– Z pewnością dzieją się tam rzeczy z punktu widzenia medycznego dziwne i niezrozumiałe – stwierdził ostrożnie. – Nie jestem znawcą ani psychologii, ani spirytyzmu. Studiowałem klasyczną medycynę, gdzie nie ma miejsca na takie rzeczy.
– Pan się wymiguje od zajęcia stanowiska – powiedział Artur.
– Mogę cię zapewnić, że wydarzenia na tym seansie wyszły daleko poza to, co ja w swoim życiu i w praktyce lekarskiej uważam za rzecz zwykłą, oczywistą. A wyjaśnią to zjawisko na pewno nie starzy lekarze domowi, tylko tacy młodzi jak ty.
– A nie sądzi pan, że to oszustwo?
– Oszustwo? Nie. Nawet jeżeli tamten świat nie istnieje i duchów nie ma, to czy atak histeryczny, epilepsję, szaleństwo nazwałbyś oszustwem? W oszustwie musi istnieć intencja wprowadzenia kogoś w błąd przez udawanie, musi być jakaś gra… Nie jest ono spontaniczne. A tamto, co widzieliśmy z twoją matką, było prawdziwe, nieprzewidywalne. Po prostu musiałbyś to zobaczyć.
– Czy pan czasem nie sugeruje Arturowi, że mała Erna jest jakąś epileptyczką? – zaniepokoiła się pani Schatzmann.
– Ależ nie, mamo. Doktor stwierdza, że istnieją co najmniej trzy wytłumaczenia tego, co widzieliście. Po pierwsze świadome oszustwo, po drugie szaleństwo, histeria czy przypadłość chorobowa. Po trzecie – kontakt ze światem duchów. – Artur trzymał podniesione trzy palce i wyzywająco patrzył na doktora. – A teraz, doktorze, niech pan wyzna z ręką na sercu, że wierzy pan, iż Erna Eltzner kontaktuje się z duchami zmarłych.
– Nie mogę tego powiedzieć. Ale chciałbym wierzyć.
Pani Schatzmann dolała ponczu i położyła na stoliku karty do gry.
W czasie tego wieczoru, który upłynął na wypisywaniu recept dla pani Schatzmann i grze w tryktraka, Artura powoli opanowywała myśl podsunięta mu przez doktora, żeby zbadać fenomen spirytyzmu naukowo. Nie od strony ciekawostek, opisywania seansów, ale czysto psychologicznej, prawdziwie naukowej obserwacji. Jego podniecona wyobraźnia zaczęła tworzyć obrazy sal laboratoryjnych, pracowni pełnych przyrządów mierzących ciśnienie i tętno, w które wprzęga się szalejące dziewczyny, auli wykładowych wypełnionych szczelnie studentami, wykresów rysowanych na tablicy. I powiew tajemnicy, prawdziwej, nieprzenikalnej tajemnicy, którą należałoby rozłupać jak orzech. Byłby to świetny temat na prace doktorską otwierającą cały cykl badań, program badań. Musiałby się najpierw przygotować, znaleźć literaturę… Czy Amerykanie tym się już nie zajmują?… Co się wtedy dzieje z ludzkim mózgiem, jak zachowuje się układ podwzgórzowo-limbiczny, czy można wyróżnić specjalne ośrodki takich przeżyć, czy ma to związek z rozdwojeniem jaźni? Artur Schatzmann zobaczył swoją uniwersytecką bibliotekę i widział nawet półki z tymi książkami, które byłyby mu potrzebne. Zobaczył też cały ruchliwy wydział, osobny Wydział Badania Mediumizmu i Zjawisk Spirytystycznych. W końcu ujrzał też siebie samego, jako starszego pana, osobliwie podobnego do Gustawa Schatzmanna, lekko przygarbionego, z siwą bródką, idącego po schodach. Był profesorem kierującym tym wydziałem.