PANI ELTZNER
Pod koniec czerwca pani Eltzner wyjechała wreszcie z dziećmi do Kleinitz, gdzie jej owdowiała szwagierka starzała się samotnie w dużym domu, położonym między sta – wami. Dom ten wraz z przyległościami nazywano w rodzi – nie Eltznerów folwarkiem Gertrudy. Nie wyglądał on na dobrze prosperujące gospodarstwo. Kiedyś w stawach hodowano połyskujące oliwkowo karpie, a kurniki za domem pełne były białych kur. Ale teraz Gertruda wydzierżawiła swoje stawy i łąki. Wolała hołubić podrzucane jej przez wieśniaków koty i psy.
Pani Eltzner niechętnie rozstawała się z Wrocławiem. Przepełniało ją poczucie ofiary, jaką znowu składa swojemu licznemu potomstwu. “Będzie nudno, straszliwie nudno”, myślała pakując ogromną liczbę książek (“będę czy – tac”), robótek ręcznych (“będę wyszywać”), farb i wyliniałych pędzli (“będę malować”). Obiecywała sobie solennie, że nauczy dzieci jeździć konno, rozpoznawać kwiaty i zioła, malować akwarelowe pejzaże i piec kłosy dojrzewającego zboża na ognisku. Chciała zająć się Erną, zresztą według ścisłych wskazówek, jakie przekazał jej Frommer.
Wśród nich była dieta, określony rozkład dnia i tematyka wieczornych pogadanek. Pani Eltzner widziała, że dziewczynka po ostatnich intensywnych seansach, po tych wszystkich przepytywaniach i badaniach stała się mizerniejsza i bardziej milcząca. Ale czasami zdarzały jej się też okresy niespokojnej aktywności, która jeszcze bardziej niepokoiła jej matkę. Erna stawała się wtedy arogancka, niegrzeczna, umiała odwrócić się na pięcie i odejść bez słowa, rzucić w złości jakimś przedmiotem o ziemię, pchnąć Klausa, pociągnąć siostrę za włosy. Coś się z nią działo. Czy była to odziedziczona po matce nerwowość, czy ojcowski upór? Pani Eltzner czuła się wtedy zupełnie bezradna. “Ach, te dziedziczne skłonności miotają nami, jak chcą”, mówiła sobie i miała gdzieś w duszy niejasne, niesprecyzowane poczucie winy; pamiętała opowieść Schatzmanna o jakimś Amerykaninie, który odkrył cząstki przenoszące cechy z rodziców na dzieci.
Gdy pociąg przez pół godziny kluczył po Wrocławiu, jakby szukając ukrytego wyjścia z miasta, pani Eltzner była jeszcze wciąż niezadowolona, że jedzie na wieś. Potem jednak, gdy z okien pociągu zobaczyła przestrzeń rozpostartą jak zielony obrus, odetchnęła głęboko i poczuła się nagle radośnie wolna. Widziała wsie rozrzucone między niebem i polami, ogródki pełne piwonii, których zapach dochodził nawet do pasażerów pociągu. Widziała chłopów wiozących na drabiniastych wozach świeżo zżęte siano – czuła tę kwintesencję wiosennych woni – widziała płynącą przez świat Odrę, tak bardzo inną niż te więżące wodę kanały w mieście.
W ich przedziale zapanowało podniecenie – to otwarta przestrzeń tak wpływała na dzieci. Trzeba było sięgnąć do koszyka z kanapkami, piciem i świeżymi truskawkami. Lina poplamiła zaraz sukienkę, Klaus wylał na siebie lemoniadę, a Max uparł się, że będzie podróżował stojąc na korytarzu. Ale potem, gdy pociąg zaczął mijać dalekie oka jezior, dzieci nagle uspokoiły się i pani Eltzner mogła wygodnie oprzeć głowę i zapaść w coś, co nie było ani snem, ani czuwaniem.
Każda podróż w życiu pani Eltzner, nawet zwykły wyjazd na wakacje, była początkiem nowego. Przypominała jasno, że życie dzieli się na etapy, a może stopnie (ale ku czemu?), które dodają mu rytmu i sensu. Każdy rok kończył się nie w grudniu, ale w czerwcu, właśnie wyjazdem do Kleinitz. Miesięczny pobyt u Gertrudy był czasem refleksji, kontemplacji przemijania, wewnętrznych kryzysów i pojednań ze sobą, nabierania dystansu i planów na przyszłość. Był tyglem, gdzie mieszało się to, co było, z tym, co dopiero się stanie.
Ciche wieczory pełne były brzęczenia oszalałych chrabąszczy, komarów i zapachu wszechobecnej wody – stawów niedalekiej szeroko rozlanej Odry, która płynęła groźnie i bezszelestnie jak czas.
Najlepszym wskaźnikiem upływu czasu był wygląd Gertrudy, suchej i kościstej, której twarz każdy rok obsypywał coraz gęściejszą siecią zmarszczek. (“Czas jest marszczeniem się gładkich powierzchni”, pomyślała pani Eltzner, przesuwając opuszkami palców po policzkach.) Wskaźnikiem upływu czasu był też wygląd modrzewi, ich radosny wzrost, chwytanie coraz większej przestrzeni w rozcapierzone gałęzie.
Pani Eltzner wolała zauważać znamiona mijającego czasu na zewnątrz. Kiedy myślała o sobie, widziała się zawsze w tym samym nieokreślonym wieku, jaki podobno wszyscy dostaniemy w raju, kiedy jest się u szczytu własnych możliwości. “Mój Boże, jakże się zestarzała…”, myślała co roku o Gertrudzie, całując ją w pergaminowe suchy policzek, ale wieczorem, gdy przed lustrem rozplatała włosy, z przyzwyczajenia zachwycała się ich gęstością, a nie coraz bardziej widocznymi pasmami siwizny. W gruncie rzeczy, będąc sama z sobą, jak teraz w jadącym pociągu, pozostawała tą młodą kobietą, która szykuje się do występów. Zawsze czekała na nią jej scena, rzęsiście oświetlona ponad nie zróżnicowanymi twarzami widzów.
Przyjechali późnym popołudniem. Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce, w krajobrazie tak rozległym i tak płaskim, że powodował zawrót głowy. Między kamieniami, którymi wybrukowany był jedyny peron, rosły niskie jaskrawożółte kwiatki. Budynek stacji z napisem “Kleinitz” stał w polu, z dala od innych zabudowań, jakby kolej była czymś, co mogłoby zagrozić spokojnej egzystencji wsi.
Gertruda wyjechała po nich szerokim, odkrytym powozem. Po pierwszych powitaniach jak co roku powstał zamęt. Nie dało się zapakować wszystkich bagaży, Max chciał koniecznie powozić, Greta zostawiła w pociągu koszyk z prowiantem. W końcu wszyscy jakoś usadowili się w potężnym pojeździe, który ciężko i zgrzytliwie ruszył ku wsi.
Kleinitz było długą, rozciągniętą wzdłuż drogi miejscowością, niewiele mniejszą od przeciętnego miasteczka. Domy były tu niższe i biedniejsze niż te z okolic Wrocławia, ale każdy z nich pysznił się zielonymi, świeżo malowanymi okiennicami. Przy drodze rosły morwy i koła powozu rozgniatały ich leżące na bruku karminowe owoce. Pani Eltzner miała wrażenie, że rozjeżdżają setki czerwonych robaków, i musiała zamknąć oczy, takie ta myśl wzbudziła w niej obrzydzenie. Na rynku skręcili w prawo i przez kilka mostków i grobli dotarli do kasztanowej alejki, która prowadziła wprost do folwarku Gertrudy.
– Mój Boże – westchnęła pani Eltzner. – Znowu minął rok.
Wakacje zaczęły się na dobre, kiedy rozsunięto stół w jadalni i kiedy Gertruda wyjęła dwunastoosobowy serwis.
Jeszcze tego samego popołudnia pani Eltzner opowiedziała szwagierce o wszystkim, co działo się w czasie ostatniego roku. “Sprawę Erny” pani Eltzner zostawiła na wieczór, kiedy dzieci zostały już położone spać, a rzeczy, przynajmniej pobieżnie, rozpakowane. Gertruda przyniosła na werandę karafkę z mocną owocową nalewką, która miała smak cierpki i słodki zarazem – zrobiono ją z morw, z tych mięsistych i krwistych roślinnych odpowiedników czerwi. Pani Eltzner bardzo zależało na uwadze szwagierki, dlatego użyła określenia “fenomen mediumistyczny”, dokładnie sama nie wiedząc, czy oznacza ono akurat to, co ma na myśli. Chciała jednak Gertrudę przekonać i jednocześnie zadziwić, sprawić, by stanęła od razu po właściwej stronie. Chciała pozbawić ją na zapas wszelkich wątpliwości, zarzucić mądrymi terminami. A wszystko dlatego, że Gertruda była straszną racjonalistką.
– Bzdura – powiedziała zresztą od razu, zapalając długiego papierosa. – Widzisz, w dzisiejszych czasach kobieta, żeby zaistnieć, musi zrobić z siebie jakiegoś nawiedzonego potwora. Erna jest ambitna, już dusi się w roli, jaką wkrótce narzuci jej społeczeństwo. Może w ten sposób chce zwrócić na siebie uwagę. Powinniście z Fryderykiem raczej zapewnić jej jakieś artystyczne wykształcenie, dające możliwość rozwoju jej wrażliwości. Mogłaby pisać, malować, robić coś twórczego.
Prawdę mówiąc, pani Eltzner spodziewała się takiej reakcji, ale mimo wszystko była rozczarowana. Znała Gertrudę jako osobę nowoczesną, choć może trochę zdziwaczałą na skutek długiej samotności.