Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przez ten nędzny czas po nieszczęsnym seansie Frommer nie był w stanie myśleć o niczym, co mogłoby się wiązać z Eltznerami. Każda taka myśl bolała jak rana, natychmiast więc była otorbiana ogromnym nakładem energii i rzucana na stos zapomnienia. Frommer dokonywał swoistego auto-da-fe. Kosztowało go to tyle ciężkiej pracy, czystej energii instynktu, że nie miał już sił na życie. Podnosił się z kozetki i podchodził do okna z aloesem, od aloesu wracał na kozetkę. Wieczorem w poniedziałek napisał krótki list do przełożonych z prośbą o urlop i dał go Teresie. Potem znów się położył. Snuł jakieś rojenia o własnym pogrzebie i o seansie, na którym to on byłby duchem i widziałby wszystko jak przez mgłę: nagie ramiona pani Eltzner, jej upięte w kok miękkie włosy, zielone sukno stolika z planszetą i ruchy filiżanki wskazującej poszczególne litery: ż-y-ł-e-m. Potem jednak wróciło przypomnienie sznurków poruszających przedmiotami i dziewczynki schowanej za serwantką, i skamieniałej twarzy Erny, i szeroko otwartych oczu jej matki, i wszystkich nagle powstałych od stolika, i czyjegoś wybuchu śmiechu.

We wtorek rano zjadł talerz odgrzewanego rosołu i zaczął grzebać w swojej biblioteczce. Wyciągnął Kartezjusza, a potem Hegla. Kartkował obie książki nieuważnie, bo jego wzrok przyciągał czubek aloesu. Dopiero w środę rano był w stanie czytać. W Rozprawie o metodzie podkreślał paznokciem zdanie po zdaniu, aż znalazł to, czego szukał: “Czynić wszędzie wyliczenia tak całkowite i przeglądy tak powszechne, aby być pewnym, że nic nie zostało pominięte.” Przeżuwał to zdanie wraz z obiadem, który Teresa postawiła mu pod drzwiami, jak dla więźnia. Potem, po raz pierwszy od tych paru dni, zapalił lampkę na biurku i wziął się do Hegla. Jego umysł, stymulowany przez napęczniałe znaczeniem trójkowe systemy, pełne harmonii równania bytu i myśli, powoli zagrzewał się do abstrakcyjnej pracy, która niosła ulgę jego duszy. Był to stary, dobry sposób zapominania i leczenia ran – nie żyć, nie czuć, zapomnieć o bożym świecie i przenieść się do świata nie-bożego, świata Myśli i Systemów. Nowe pojęcia były w stanie zbudować kolejną konstrukcję, solidną, przejrzystą i uporządkowaną.

Wieczorem przyjechał doktor Löwe, którego wezwała zaniepokojona Teresa.

Frommer usłyszał w przedpokoju jego głos i zamarł nad książką. Miał ochotę się schować i nawet wstał z zamiarem wejścia pod biurko. W ostatniej chwili wydało mu się to jednak niegodne, stanął więc wyprężony na wprost drzwi, w postawie ni to walecznej, ni to obronnej. Głosy w korytarzu na chwilę ucichły, może zamieniły się w szept. Potem Teresa zapukała tym swoim skrobiącym puk-puk.

– Proszę – powiedział zapominając, że drzwi są zamknięte.

– Panie Walterze, to ja, Löwe – usłyszał.

– Ach, prawda – Frommer zrozumiał nagle całą krępującą śmieszność sytuacji. On, Walter Frommer, zamknięty od kilku dni w swoim pokoju, człowiek, do którego wzywa się lekarza. – Nic mi nie jest – powiedział i otwierając drzwi uświadomił sobie, że w pokoju panuje kilkudniowy zaduch i bałagan, że on sam od tych kilku dni się nie golił.

Löwe wyglądał na zmieszanego, choć starał się to ukryć. Usiadł i postawił przy nodze swoją starą lekarską torbę. Walter spojrzał na nią z wyrzutem.

– Pańska siostra miała powody do niepokoju – tłumaczył się doktor.

– Nic mi nie jest – powtórzył Frommer i zaśmiał się gardłowo.

Löwe szybko ogarnął go badawczym wzrokiem, w którym było coś z gotowości chirurga.

– Po prostu przeżyłem głęboko to, co stało się u Eltznerów – powiedział Frommer z nieoczekiwaną szczerością. – Dobrze, że pan przyszedł. Brakowało mi towarzystwa. Miałem załamanie, wczoraj, przedwczoraj… Widzi pan, zabrałem się do czytania.

Teresa cichutko wniosła tacę z kawą i nie podnosząc wzroku wycofała się z pokoju.

Doktor chrząknął i długo mieszał łyżeczką kawę, zanim zapytał:

– Dlaczego tak to pana dotknęło, Walterze?

– A pana nie? Wszyscy braliśmy w tym udział, a ja przecież organizowałem te seanse, pracowałem z nią, uczyłem ją, była moim dziełem, dowodem przeciwko niedowiarkom i tym szamanom z laboratoriów. Teraz to jedno zdarzenie zniweczyło wszystko… tyle pracy. Aleja wiem, kto maczał w tym palce.

– Pan nie wierzy, że ona… oszukiwała – na pół twierdząco, na pół pytająco powiedział Löwe.

– Oczywiście, że nie wierzę, przemyślałem to. Pan też chyba w to nie wierzy. Widzieliśmy ją przedtem, pan ją badał, widział pan prawdziwy trans mediumiczny. Słyszał pan, co mówiła, co się działo. Doktorze, to jest spisek – Frommer wyraźnie się ożywił. – Widzi pan, ja Ernę znam. Ona jest za głupiutka, żeby wymyślić taką skomplikowaną intrygę. To dziecko, jest całkowicie niewinna, nieskażona. – Frommer nagle umilkł i obracał w dłoniach pustą filiżankę. Na białej porcelanie namalowane były różyczki. – Nie powinny mnie zresztą obchodzić czyjeś szwindle. W ciągu tych dni ja… przetrawiłem to wszystko. Jest tak, jak myślę, że jest. Erna jest taka sama, jak była, nic się nie zmieniło.

Doktor Löwe głośno wciągnął powietrze.

– Chciałby pan, żeby tak było. Jednak nie jest. Wszystko się zmieniło. Pół roku dla kogoś tak młodego jak Erna to wiele czasu. Może w zeszłym roku nie musiała oszukiwać przy pomocy sióstr, ale kiedy zdała sobie sprawę, że jej zdolności wpadania w trans, czy cokolwiek to było, mijają, może się wystraszyła… To już kobieta, od wakacji.

– Aha – szybko powiedział Frommer – więc tak pan sobie to tłumaczy. Ale ja tak nie myślę. Jestem pewien, że to spisek. Pamięta pan? Przez nią manifestowały się duchowe byty, pamięta pan panią Schatzmann, jak płakała na seansie, jak duch mówił tylko do niej poprzez Ernę? Co może być bardziej oczywiste, bardziej realne? No niechże pan powie…

Löwe popatrzył gdzieś w sufit i wydawało się, że szuka tam odpowiedzi, ale on odpowiedzi eliminował – tak było ich wiele. I wiedział, że żadna nie była nic warta.

– Niech mnie pan nie pyta, bo nie wiem – powiedział w końcu. – Byłem lekarzem całe życie, widziałem setki chorób i ich objawów. Całą swoją wiedzę czerpałem najpierw z podręczników, a potem z praktyki lekarskiej. Nie miałem nigdy takiego przypadku. Nie wiem, co było z Erna, czy rozmawiała z duchami, czy cierpiała na jakiś specyficzny rodzaj neurozy.

Frommer poruszył się, chcąc przerwać doktorowi, ale Löwe kontynuował monotonnym głosem, jakby powtarzał wyuczoną lekcję:

– Poznałem wiele miast, szpitali, przytułków. Pałętałem się po świecie jak ten Żyd Wieczny Tułacz, a im więcej widziałem, tym mniej miałem pewności, choć spodziewałem się, że to właśnie lata praktyki dadzą mi ją. Może, gdybym był jakimś specjalistą, a nie lekarzem domowym, to znalazłbym to, czego szukałem. A może i nie. Wie pan, mnie nie chodzi o jakąś Pewność przez duże P, ale o zwykłą pewność co do ludzkich chorób, prawidłowości zapadania na nie i zdrowienia. Czysty pragmatyzm – jestem przecież lekarzem… Myślałem, że gdy będę stary, stanę się mądrzejszy. Widzi pan, rozczarowałem się. Jedyne, czego mam więcej teraz, gdy skończyłem siedemdziesiąt lat, to świadomość braku pewności. Kobieta, menstruacja, widzenie duchów, sny, łuk histeryczny… Czy myśli pan, że ja jestem pewien, dlaczego to wszystko się dzieje, dlaczego istnieją cykle? Ostatnio aż boję się cokolwiek powiedzieć. Mówię coś i sam w to nie wierzę, wątpię natychmiast w to, co powiedziałem. Im więcej dostrzegam elementów tej mozaiki, jaką jest człowiek, jego ciało i dusza, jeżeli istnieje dusza, tym mniej one do siebie pasują. Na starość zaczynam przeczuwać w tym wszystkim chaos…

– Bo pan myśli chaosem… Projektuje go pan na zewnątrz…

– Tak pan sądzi? Dla mnie Erna była prywatną bronią przeciw chaosowi. Wierzyłem jej.

– I co, rozczarował się pan po tym, jak jej siostry pociągnęły za sznurki? – zapytał szyderczo Frommer.

– Jestem już zmęczony – powiedział doktor Löwe.

Siedzieli tak naprzeciwko siebie: Frommer bokiem przy biurku, doktor na niewygodnym krześle, z torbą u nogi. W zabałaganionym pokoju właśnie zaczynało szarzeć.

40
{"b":"100448","o":1}