Литмир - Электронная Библиотека

– Luelle! – zawołały z radością Czarownice. – Idziemy w Wysokie Góry! Do ruin Wielkiej Świątyni! Do Świętego Kamienia! Słyszysz, Luelle? Jesteś już tego godna!

Luelle rozłożyła bezradnie ręce.

– Jakże mogę iść, właśnie teraz, gdy ciągle przybywają nowi chorzy…?

– Idź, dziecko – powiedział dobitnie Pustelnik. – Twoja droga nie jest moją drogą. Ten chłopiec, choć wiem, że pragnie tu pozostać, również musi iść. Jego przyszła rola już jest wpisana w Księgi Czasu i nie może z niej zboczyć. Idźcie wszyscy. Zawsze byłem tu sam i sam muszę pozostać. Inaczej przestanę być Pustelnikiem…

…i zaśmiał się dziecięcym, łagodnym śmiechem. Pożegnali się więc wszyscy serdecznie i z żalem. Każdemu z nich, także Czarownicom ten spędzony na Pustyni rok dał bardzo wiele – i każde z nich wzięło stąd swoją nową, choć inną Moc. Luelle – iście królewską Moc uzdrawiania chorych i rozkwitłe w piękny kwiat, umierające wcześniej w jej sercu malutkie ziarenko Miłości do ludzi. Ajok wziął ze sobą Moc poezji – tej, która jest władna w sposób prawdziwy mówić o życiu i śmierci, o sensie istnienia i sensie niebytu, którą posiadło tylko niewielu poetów. A Czarownice? Ich zdolność do magii i czarów upraszczała tak wiele w ich życiu – a tu ujrzały to samo życie w całym pięknie jego goryczy, cierpienia i radości.

Pojęły też błąd, który popełniły wychowując Luelle jedynie wśród Czarów i Magii, wśród chłodu Rozumu i w aurze królewskiej dumy.

Pustelnik jeszcze długo spoglądał w ślad za nimi, za ich coraz to malejącymi sylwetkami w oślepiającej bieli Pustyni, i gdy już stali się jedynie małymi punkcikami – westchnął i pobłogosławił ich z oddali. Życie tam, wśród ludzkich siedzib, wydawało się jednym, wielkim kłębowiskiem szalejących namiętności, ambicji i żądz. I jeszcze raz podziękował swemu dobremu Bogu, za to że wybrał życie na Pustyni.

* * *

– Panie – powiedział Woodou do Urgha – za dwa dni przypada Święto Wiosny i zarazem pierwsza rocznica największego święta w historii naszego Imperium…

– M o j e go Imperium – poprawił go Urgh dobitnie i ryknął śmiechem na widok zawodu rozlewającego się na twarzy jego najwierniejszego sługi. – No dobrze, już dobrze… Masz i ty swoje zasługi w jego istnieniu.

– Tak, panie – rzekł Woodou uniżenie. – Ale za dwa dni mija pierwsza rocznica Sczeźnięcia Pieśni Jedynej i winieneś to jakoś uczcić. Teraz, gdy już nic nie zagraża twemu Imperium, winieneś co rok, o tej porze, przypominać poddanym, jak głupie były ich nadzieje i że ich jedyna szansa tkwi w pokornym wypełnianiu twoich poleceń. W dniu tym powinni wszyscy o tej samej godzinie padać na kolana i dziękować za twoją wspaniałomyślność: za to, że nie ściąłeś trzy razy tyle głów śpiewakom tej głupiej Pieśni, gdyż wszyscy w tym kraju śpiewali ją, jedni głośno, inni tylko w głębi duszy, ale śpiewali…

– I powinienem ściąć ich tępe łby! – ryknął Urgh. – Nie wiem, czemu mnie przed tym powstrzymałeś!

– Kto by wówczas pracował dla ciebie? – spytał uniżenie Woodou. – Kto wydobywałby złoto z twoich kopalni, w których rokrocznie giną setki ludzi, bez ścinania im głów? Kto by hodował dla ciebie owce, kozy, gęsi i woły, uprawiał rolę i piekł chleb? Szył szaty i przykrawał buty? Kto by wreszcie wytapiał stal na miecze dla twej armii?

– Co proponujesz? – spytał Urgh z ciekawością.

– Niech twoi heroldowie objadą całe twoje Imperium i ogłoszą, że za dwa dni, w samo południe, wszyscy twoi poddani i niewolnicy mają przyklęknąć i bić czołem na znak wiecznego poddaństwa i radości ze swego losu. Bo mógłby być gorszy!

– Dobrze mówisz, Woodou. Kto wie, może jednak przywrócę ci stanowisko pierwszego ministra! – zaśmiał się tubalnie władca. – Ale tym, którzy łby będą schylać nie dość nisko, trzeba je ściąć! I taki będzie mój rozkaz. Hołd w samo południe, za dwa dni, w godzinę później egzekucje! Także dla uczczenia mej wielkości!

I królewscy heroldowie ruszyli w głąb kraju.

ROZDZIAŁ XXVIII

Wędrowcy nawet nie wiedzieli kiedy z powrotem zjawili się w sercu Wysokich Gór. Zapadał zmierzch. Droga tym razem wydawała się krótka, gdyż gnała ich niecierpliwość i nadzieja. Noc spędzili wśród skał, pół drzemiąc, pół śniąc, pół czuwając.

Ajokowi śniła się gruba Księga z wierszami. Jego księga z j e g o wierszami. A każda pierwsza litera nowej zwrotki była pięknie iluminowana prawdziwymi farbami. I każdy wiersz zawierał w sobie tyle znaczenia, tyle prawdy o życiu, o śmierci, o narodzinach i umieraniu, o sensie życia i sensie przekraczania Bram Wiecznej Krainy – że każdy kto ją czytał czuł się bogatszy, szczęśliwszy, rozumniejszy. I śniło się Ajokowi, że Księgę tę – jak przedtem Pieśń Jedyną – będą znać wszyscy w tym kraju i wszyscy będą w nią wierzyć, jak w Pieśń.

– Jeśli Pieśń nie zawiedzie – mruknął, obracając się na drugi bok.

Każda z Czarownic śniła jeszcze raz o swoim Czasie spędzonym z wychowanką i każda, wzdychając boleśnie, szukała w sobie błędu, który spowodował, iż Święty Kamień ją odrzucił.

– Dałam jej opiekę, ale nie dałam serca, choć ona nie miała matki – mruczała przez sen Czarownica Pierwsza.

– Czyż rozum nie jest cenniejszy niż miłość? – jęczała we śnie Druga. – Dałam jej wiedzę, ale nie uczyłam miłości. Pokochała Matkę Naturę, ale odsunęłam ją od ludzi.

– Wprowadziłam ją w świat ludzi, ale nie umiałam jej przekonać, że nawet najbardziej poniżony człowiek ciągle jest godny szacunku, a im bardziej cierpi, tym mocniej trzeba go kochać… – mruczała Trzecia. – Czyż to nie moja wina?

– Mury Ardżany dały jej dumę i godność praprzodków. Nie pojęłam, że to za mało, aby być władczynią – rzucając się we śnie, szeptała Czwarta.

I tylko stary Pustelnik spał tej nocy spokojnie w swej pieczarze.

Luelle nie spała wcale. Łagodnym ruchem ręki powitała niedużego szarego ptaka, który przycupnął koło jej głowy.

– Wiedziałaś, co czynisz, wiodąc nas na Pustynię – szepnęła patrząc w nieme oczy. – Poznałam tam gorzki smak ludzkiego cierpienia i wielką czystą radość, gdy można było je odjąć, biorąc na siebie. Jakżeż byłam głupią i pustą dziewczyną, a wcześniej nieznośnym i kapryśnym dzieckiem. Doprawdy, Święty Kamień musiał się na mnie rozgniewać, gdy stanęłam na nim w swojej dawnej postaci…

Jaskrawo czerwone słońce wschodząc nad skałami zbudziło jej współtowarzyszy. Czarownice serdecznie powitały swoją przemienioną w ptaka Siostrę, choć zdawało się, że ptak tego nie pojmuje. Teraz już wszyscy ruszyli dalej, aby jak najszybciej dotrzeć do serca ruin Wielkiej Świątyni, rozmawiając, w skupionym milczeniu i tylko echo powtarzało ich kroki lub zwielokrotniało dźwięk spadającego spod ich stóp żwiru. Gdy stanęli u celu swej górskiej, uciążliwej drogi, właśnie zapadała kolejna noc. Byli zmęczeni, zarazem pełni lęku i nadziei. Tej nocy nie spał nikt. Ruiny Wielkiej Świątyni robiły wrażenie ogromnych, posępnych i groźnych w księżycowej poświacie. I choć srebrzyste światło rozjaśniało cały ten niezwykły krajobraz, równocześnie wszystkie cienie były czarniejsze niż zawsze.

– Boisz się? – spytała szeptem jedna z Czarownic.

– Tak, ale jakoś inaczej niż wtedy – odparła Luelle. – I proszę was tylko o jedno, nawet gdyby Święty Kamień zechciał mnie zabić, nie zdejmujcie mnie z niego. Niech się stanie, jak musi się stać.

Razem z brzaskiem nowego dnia ruszyli po schodach Świątyni i przeszli w stronę gładkiej, skalnej ściany.

– Nie musisz iść – szepnęła Luelle Ajokowi. – Gdyby groziła nam śmierć, ty nie powinieneś zginąć.

– Muszę iść – odparł Ajok. – Muszę przy tym być.

Tak jak rok temu, Czarownice wysunęły w stronę skały swe obdarzone magiczną Mocą dłonie – i ta po chwili odkryła zaczarowane wrota. Gdy już uformowały się one wyraźnie jęły rozwierać się powoli, powoli…

Z ciemnego wnętrza wionął na nie lodowaty podmuch i nim przekroczyły czarodziejskie odrzwia, ujrzały, jak całe niebo nad ich głowami ściemnia się i pokrywa chmurami koloru czystej czerni. Była to czerń tak głęboka, że zdawało się, iż na świat powróciła dopiero co miniona noc, nie dając słońcu ukazać swego jasnego oblicza.

71
{"b":"100385","o":1}