Литмир - Электронная Библиотека

– Przestań, bo przywołasz Zło… – szepnęła Czarownica, ściskając jej rękę w swej dużej, ciepłej dłoni.

– Ale ja je czuję – odparła Mała z namysłem.

– Co czujesz?

– Czuję Zło. Jest gdzieś blisko i wkrótce nam zagrozi…

– To ciekawe – mruknęła Czarownica, nie zwalniając ani na chwilę kroku. – Poczułaś je wcześniej niż ja. Tak, teraz ja również wyczuwam bliskość Najeźdźców, choć nigdzie ich nie widzę…

– O, tam… – szepnęła jej podopieczna.

Z lewej strony zbliżały się ku nim, przez pola, małe, czarne punkciki, rosnąc jednak w oczach z każdą sekundą i przybierając powoli kształty galopujących koni. Jeszcze kilka sekund i jeźdźcy także stawali się coraz wyraźniejsi, a ich zbroje błyszczały w wiosennym słońcu jak małe lusterka. Za moment wiatr przyniósł uciekinierkom echo ich wściekłych wrzasków:

– To one! Kobieta i Dziecko!

– Szybciej! Nie umkną nam!

– Nie mają gdzie! Ani skrawka lasu!

– Wyczha! Gonić je! Gonić!

– Na władcę Urgha, klnę się, że nie ujdą!

– Zabić Czarownice!

Czarownica przystanęła i zaczęła rozglądać się bystro dookoła. Ale wszędzie rozciągały się jedynie puste, nie dające żadnej osłony pola.

– Nie mamy wyboru – mruknęła. – Jest to ryzyko, ale nie mamy wyboru. Musimy tylko zejść z tego śniegu i stanąć na czarnej ziemi. Tam jesteśmy mniej widoczne, a potem… potem nas przeobrażę.

– Zamień nas w ptaki – poprosiło Dziecko. – Chciałabym choć raz w życiu pofrunąć. A gdy będziemy ptakami, nigdy nas nie złapią.

– Przeobrażając człowieka nie wolno odrywać go od ziemi – mówiła Czarownica, biegnąc wraz z wychowanką w stronę czerniejącego skrawka pola, na którym śnieg dawno zdołał stopnieć. – Przeobrażony w ptaka, oderwany od ziemi, nigdy już może na nią nie powrócić. Dlatego przemiana w ptaka jest krokiem ostatecznym.

Zbrojni jeźdźcy na koniach coraz to rośli w oczach, a ich pełne wściekłości wrzaski dobiegały już całkiem wyraźnie uszu uciekających. Na przedzie, na czarnym koniu, gnał potężny, wyjątkowo silnej budowy Najeźdźca, czego nie kryła nawet zbroja.

– Ten chyba lubi zabijanie – pomyślało bezwiednie Dziecko, biegnąc obok Czarownicy, gdy nagle… nagle poczuło, że wrasta w ziemię i nieruchomieje. Obok niej, z ciemnej, wilgotnej, parującej w słońcu ziemi wyrósł nagle ponury, nagi krzak z ostrymi kolcami.

– … więc jestem teraz podobnym krzakiem jak ona, Czarownica – powiedziało Dziecko do siebie w myślach i ogromnym wysiłkiem woli poruszyło jedną ze swych gałązek rąk, by dostrzec na niej także ostre, długie kolce. – Szkoda, że nie mamy pączków. Są takie przyjemne, puszyste, oznajmiają przybycie wiosny. Zwłaszcza bazie. Jesteśmy bardzo ponurymi krzakami. Martwymi. Ciekawa jestem, czy mimo to zakwitłybyśmy, gdyby tak zostawić nas w tej postaci jeszcze kilkanaście dni w ciepłym blasku słońca?

Tak rozmyślało Dziecko, ufne czarom swej Opiekunki, gdy jeźdźcy już z gniewną wściekłością wjechali na czarny spłacheć pola. Dokoła nie rosło żadne drzewo, nie uwypuklał się żaden pagórek, nie było też ani jednego domu, choćby w postaci zrujnowanych szczątków.

– … nie mogły przecież zapaść się pod ziemię! – wrzeszczał Czarny Jeździec na przedzie. – Szukajcie ich! To niemożliwe, by znikły!

– … ale ich nie ma, panie! – wołali inni.

Czarny z furią ciął pejczem po twarzy jednego ze swych towarzyszy.

– Gdy mówię, gamonie, byście szukali, to szukajcie! Nie mogły rozpłynąć się w powietrzu!

– To przecież czarownice, panie – powiedział nieśmiało inny z żołnierzy. – Kto wie co mogły zrobić…

Konie niespokojnie tańczyły, rżąc i kopiąc niecierpliwie nogami. Rycerze klęli i miotali się nerwowo na niewielkiej przestrzeni. Po chwili czarny dowódca z pełnym nienawiści impetem wyładował swój gniew na jednym z martwych, ostrokolczastych krzewów, tnąc go z całej siły swym krótkim, grubym pejczem. Krzak bezradnie przewrócił się na ziemię. Czarny Jeździec z furią pognał swego konia, a w ślad za nim odjeżdżali, wrzeszcząc i przeklinając, jego współtowarzysze.

… leżący na ziemi bezwładnie krzew, powoli, powoli przybierał kształty Czarownicy. Miała zamknięte oczy, leżała bezwładna, nieruchoma, a przez jej bladą twarz przechodziła długa, krwawa pręga.

– Powiedz coś – szepnęło Dziecko. – Powiedz tylko, że żyjesz…

– Żyję – odparła z wysiłkiem jej Opiekunka.

– To boli – raczej stwierdziła, niż spytała jej podopieczna.

– Boli. Wyjmij z mego worka małą buteleczkę z rubinowego kryształu i wlej mi do ust kilka kropel płynu…

Dziecko posłusznie wykonało jej polecenie. Płyn w buteleczce był także rubinowy, wyglądał jak krew i kilka jego kropel spłynęło do warg Czarownicy. Na jej twarz wróciła powoli zwykła, zdrowa ogorzałość. Szare, chłodne oczy otwarły się i ciężkim, nieruchomym spojrzeniem zatrzymały na twarzy pochylonego Dziecka.

– Odjechali?

– Tak – odparła Mała. – Już ich nie widać.

– Więc trzeba się śpieszyć. Mamy już niewiele czasu powiedziała energicznie Czarownica i podniosła się z ziemi.

Krwawa pręga na jej twarzy blakła, a w ciało wyraźnie wstępowały nowe siły. Rubinowy eliksir ukryty w kryształowym flakoniku ujawniał swą moc. Już po chwili Czarownica i Dziecko szły pośpiesznie polami w kierunku coraz to bliższej i bliższej, pokrytej czarnym Lasem góry.

ROZDZIAŁ IV

Dalsza droga Czarownicy i Dziecka przebiegała już bez przeszkód, choć była długa i męcząca. Zostały im do pokonania dwie wielkie, pokryte lasami góry; musiały też wyminąć parę Wsi i dwa Miasteczka. A jednak przez jedno z nich musiały przejść, bowiem tylko w nim znajdował się most, prowadzący na drugą stronę szerokiej, rwącej Rzeki, którą musiały przekroczyć.

– Miasteczko przejdziemy o szarzyźnie, między nocą a dniem. Jest to pora najgłębszego snu zdrowych i pora w której przychodzi Śmierć, jeśli winna po kogoś przyjść. Między godziną czwartą a piątą rano. Szare i nie dla każdego dobre to godziny, ale dla nas akurat najlepsze – powiedziała Czarownica.

Siedziały właśnie z Dzieckiem w małym lasku w pobliżu Miasteczka i czekały na zapadnięcie nocy. Od głodu ratował je suszony chleb i równie suszone mięso, ukryte w worku Czarownicy zda się w nieobliczalnych ilościach. Dziecko już kilka razy podejrzewało, że prawdopodobnie te suchary i mięso mnożą się w worku Czarownicy czarodziejskim sposobem, bowiem nie ubywało ich nigdy wtedy, gdy były głodne i jadły do syta. Tyle, że po tym posiłku o wiele szybciej powracał głód, niż po zwykłym jadle, jakie Czarownica zdobywała we Wsiach.

Noc zapadła szybko i raptownie, jak dzieje się to zazwyczaj na przesileniu zimy i wiosny. W chłodnym, czystym powietrzu echo niosło dźwięk zegarów z Miasteczka, wybijających dostojnie kolejne przemijające godziny. Gdy wybiła trzecia, Czarownica jeszcze chwilę odczekała, a potem ruszyły wolno w stronę widniejących w oddali zabudowań.

Było to pierwsze Miasteczko jakie Dziecko oglądało w swym krótkim życiu i choć niewielkie, ubogie i ciemne, wzbudziło w nim zachwyt. Nigdy nie widziało jeszcze tylu domów naraz, stojących koło siebie gęsto, jak drzewa w Lesie; oszołomiły ją wysmukłe wieże, małe rzeźbione kapliczki i bogaty rozłożysty Ratusz z wielkim zegarem, który wybijał właśnie godzinę czwartą, gdy znalazły się w jego pobliżu.

Wszędzie panowała niczym nie zmącona cisza. Spali chyba wszyscy, gdyż w oknach domów było ciemno. Spali też Najeźdźcy w Ratuszu, a nawet strażnicy strzegący wejścia doń, gdyż uszu podróżniczek dobiegło ich potężne chrapanie. Szły wolno, rozglądając się, gdyż Dziecko nie mogło nasycić wzroku nowymi widokami i mnogością wąskich, krętych uliczek.

Nagle Dziecko przystanęło:

– … słyszę śpiew?! – powiedziało zdziwione.

– Ktoś śpiewa Pieśń Jedyną – szepnęła dziwnie uroczyście Czarownica. – Podejdźmy bliżej i posłuchajmy. Na razie nie czuję, by groziło nam jakieś niebezpieczeństwo.

W jednym z małych domów przy końcu uliczki – za którym znowu rozpościerały się puste pola i Rzeka – tliło się wątłe światełko. Czarownica z Dzieckiem podkradły się bliżej okien. Po chwili Dziecko ujrzało przez małą, okopconą szybkę niewielką lecz czystą izdebkę i staruszkę, siedzącą przy ogniu, który żarzył się słabo w kominku. Koło staruszki siedziało trzech mężczyzn i jedna kobieta, słuchając jej Pieśni:

7
{"b":"100385","o":1}