Литмир - Электронная Библиотека

Roziskrzone nagłą nadzieją oczy Czarownic przywarły do jego twarzy. Ajok powstrzymał oddech:

– … władcy rządzą ludźmi, prawda? – mówił tymczasem Pustelnik, a widoczny przez otwór pieczary księżyc rzucał cienie na jego twarz. – Więc i sami są ludźmi. Władca nie jest zatem władcą dla władzy, ale dla ludzi. Wszystko co robi powinno się obracać na ich dobro, służyć ich dobru…

Odpowiedziało mu pełne aprobaty milczenie, które równocześnie jakby poganiało Pustelnika, by mówił dalej:

– Skazę nosi w sobie ten spośród ludzi, który nie potrafi współczuć niedoli innych i nie chce ulżyć ich cierpieniom. I nie ma znaczenia, czy będzie on zwykłym człowiekiem, czy królem. Zawsze pozostanie to skazą. Lecz jeśli będzie władcą, to mając tę właśnie skazę, nie tylko nie pomoże swym poddanym, nie pojmie, że cierpią i nie ulży ich cierpieniu, ale może ranić ich jeszcze głębiej i boleśniej niż zwykły człowiek. Tak, wasza księżniczka jest chora, lecz ja nie potrafię jej uleczyć. Jednak jeśli tkwi w jej sercu choćby malutkie, najmniejsze ziarenko współczucia dla cierpiących, istnieje niewielka szansa, że ziarenko to w sprzyjających warunkach zakiełkuje. Jednak jeśli tego ziarenka nie ma w jej sercu, to choroba jest nieuleczalna. I biada poddanym, którzy otrzymaliby taką władczynię, choćby była piękna, mądra i wszechstronnie uzdolniona. Święty Kamień to wiedział.

W milczenie, które zapadło po jego słowach – a tym razem było to milczenie nabrzmiałe lękiem – wkradł się nagle cichy szloch. Ajok zerwał się ze swego miejsca. U wejścia pieczary, skryta w cieniu, stała Luelle, hamując cichy płacz. Błękitne, dziecięce oczy Pustelnika spoczęły na jej smukłej postaci:

– Cierpi po moich słowach. Jeśli to naprawdę cierpienie, a nie gniew lub zraniona próżność, możecie mieć cień nadziei…

– Czy pomożesz nam wyhodować z tego ziarenka piękny kwiat? – spytała błagalnie Czarownica Czwarta. – Obawiam się, że my same nie potrafimy usunąć tej skazy. Co więcej, myślę, że jesteśmy jej współwinne. Ona zapewne urodziła się z malutkim ziarenkiem Miłości w sercu, ale my, Czarownice, nie zrobiłyśmy nic, by pomóc mu się rozwinąć.

– Pomóż nam, święty starcze, bez twojej pomocy nie spełni się Pieśń Jedyna, której Czar wyzwoli tę krainę – prosił Ajok.

– Cała ta kraina jest chora i cierpi. Tylko ona, Luelle, może odjąć to cierpienie, więc pomóż nam – dodała jako ostatnia Czarownica Pierwsza.

– Ja wam nie pomogę. Nie jestem w stanie. Na tę chorobę moja Moc jest nieprzydatna. Ani wasza także. Ona sama musi sobie pomóc.

– W jaki sposób? – niemal bez tchu spytały Czarownice.

– Niech zostanie tu, wśród cierpiących i walcząc sama z sobą, ze swoim wstrętem do nich i obrzydzeniem do ich ran, niechże hoduje to malutkie, bezbronne ziarenko. O ile ono istnieje. Jeśli jest, to za każdym razem, gdy się jej uda ulżyć cierpieniu współrodaków, ziarenko będzie rosło. A gdy nadejdzie taki dzień, że odczuje z tego powodu wielką radość w swoim sercu, z ziarenka wyrośnie kwiat, który wyda upragniony przez was owoc. Ale musi to się stać samo z siebie, bez waszej pomocy, z udziałem tylko jej, a nie waszej woli. W przeciwnym razie ten kwiat będzie sztuczny i zniszczy go nawet słaba, wiosenna burza…

Choć znowu zapanowało milczenie, oczy zebranych nie odrywały się od twarzy Pustelnika, jakby chcąc w jego oczach odczytać przyszłość. Zaś jego dziecięce spojrzenie błądziło spokojnie po wszystkich, nie pomijając Luelle, Ajoka, ani żadnej z Czarownic. Ale zebrani czerpali z niego siłę i nowe nadzieje. I tylko Luelle pod wpływem tego jasnego, dobrego wzroku spuściła głowę, gdyż wolałaby w nim dostrzec pogardę, a nawet gniew, byle nie ten pełen wyrozumienia smutek nad słabością ludzkiej natury. Nie, Pustelnik się na nią nie gniewał. Ani jej nie potępiał. Rozumiał ją – i współczuł. Dla dumy księżniczki z rodu Luilów było to karą znacznie cięższą, niż gdyby odwrócił się od niej z gniewem czy nawet pogardą.

ROZDZIAŁ XXVII

Kiedyś Luelle – jako Panienka – sądziła, że najcięższym rokiem w jej niedługim życiu był ten, spędzony w Miasteczku, wraz z Czarownicą Trzecią. Rok katorżniczej pracy przy budowie mostu na rzece, w brutalnej bliskości Najeźdźców, w zasięgu ich bata, rok przebywania wśród zniewolonych, przerażonych ludzi, w których – na pozór – zdawało się, że zabita została wszelka godność i odwaga.

I Luelle – Panienka z najwyższym trudem mogła pojąć, że ci sami, przerażeni i upodleni ludzie zdobywali się później na powtarzanie słów Pieśni Jedynej, choć groziło to śmiercią, lub narażali się na agresywność strażników, pomagając słabszym od siebie. A równocześnie nadal byli pełni lęku i pokory, poddaństwa i posłuszeństwa wobec Najeźdźców. Wiele czasu musiało minąć, nim Panienka pojęła, że tacy właśnie są ludzie: słabi – i silni, wielcy – i mali, dobrzy – i źli, szlachetni – i małostkowi. A wszystkie te tak sprzeczne ze sobą cechy kłębią się w jednym człowieku. Wówczas to, sama o tym nie wiedząc, wyrosła z dziecięcego świata czerni i bieli, wykluczających się wzajem pojęć dobra i zła, zrozumiała, że barwą najczęściej występującą jest ta, która wynika z przemieszania tych dwu kolorów.

Borykając się z życiem w Miasteczku, myślała, że nie spotka jej już nic równie ciężkiego. A teraz była tu, i na jej sercu spoczywał ogromny ciężar. Posłuchała Pustelnika, nie sposób go było nie posłuchać, skoro – kto wie – może to była ostatnia szansa spełnienia się Pieśni Jedynej. Musiała usunąć tkwiącą w niej skazę. Za wszelką cenę. Co więcej, jak gdyby cały czas na wpół świadomie zdawała sobie sprawę z jej istnienia, lecz nie przykładała do tego wagi. Ta cecha którą wymieniał Pustelnik, nigdy nie wydawała się jej najważniejsza, a zeszła całkiem na drugi plan, gdy Luelle dowiedziała się, iż przygotowywana jest do roli władczyni. Wydawało się jej, że to nie ona ma żywić uczucia dla przyszłych poddanych – ale oni do niej.

Teraz okazało się, że katorżnicze życie w Miasteczku było niczym w porównaniu z życiem u Pustelnika. Budziła się skoro świt i szła do wypełnionych chorymi namiotów. Pokonując wstręt i obrzydzenie przemywała ich ropiejące wrzody i rany, odleżyny – a jej walka z samą sobą była tak wszechpochłaniająca, że nawet nie była zdolna dostrzec wyrazu ulgi czy wdzięczności w oczach pacjentów. Robiła co musiała, nie myśląc, nie widząc, starając się nic nie czuć i hamować odrazę. A cały czas czuła na sobie błękitno – dziecięce, uważne wejrzenie. Nawet gdy Pustelnik przebywał w innym miejscu. Gdy w tym samym namiocie spotykała Ajoka, ze zdumieniem dostrzegała, że choć oboje robią to samo przy chorych – pacjenci chłopca uśmiechają się do niego, a ci, przy których ona się krząta – starają się jakby unikać jej wzroku.

Równocześnie, zdawało się jej – z uczuciem żalu – że Czarownice, a nawet Ajok, pozostawili ją samej sobie. Widywała ich tylko wówczas, gdy późną nocą udawały się spać do jednej z pieczar lub gdy zjadali pośpieszny, byle jaki posiłek w środku dnia.

Ku swemu zdumieniu dostrzegła, że Ajok się zmienił.

Wątły, chwiejnego usposobienia, łatwo wpadający zarówno w melancholię jak i w niczym nie uzasadnioną wesołość – Ajok stał się nagle silnym, zdrowym chłopcem o pogodnym usposobieniu, na którego twarzy bardzo często ukazywał się szczęśliwy uśmiech. Luelle nie mogła tego pojąć, ale wnosiła, że właśnie zajmowanie się chorymi przyniosło mu tę pogodę ducha; mimo to, że chorzy byli nad wyraz uciążliwi, śmierdzieli potem, krwią, ropiejącymi ranami, jęczeli, byli zniecierpliwieni lub nieufni, wymagający, a nawet złośliwi. Ich nastrój polepszał się dopiero wówczas, gdy choroba cofała się – lub gdy stawali wobec Nieuniknionego i ciche słowa lub sama obecność Pustelnika godziły ich z losem. Ba, niektórzy robili wrażenie szczęśliwych, że kończy się ich życiowa, niełatwa i pełna cierpień droga, że lada chwila wejdą do Krainy Wieczności. Tego Luelle także nie mogła pojąć.

Minęło parę miesięcy, w czasie których nic nie ulegało zmianie. Ta sama uciążliwa praca przy chorych, to samo obrzydliwe uczucie niechęci do nich u Luelle, ten sam brak stałego kontaktu z Czarownicami i Ajokiem, do którego przywykła.

69
{"b":"100385","o":1}