Pewnego dnia, obmywając rany chorego, Luelle dostrzegła wlepione w siebie jego oczy. Był to młody jeszcze mężczyzna, który jęczał i krzyczał głośniej niż inni, co chwila wołał, by podano mu pić, a opiekującą się nim osobę lubił prześladować złymi, niecierpliwymi słowy. Jego rany zaleczały się powoli, ale skutecznie. Luelle już od tygodnia, gdy przybył na Pustynię i obejrzał go Pustelnik, przychodziła do niego dwa, trzy razy dziennie, niekiedy także w nocy, by oczyszczać jego chore ciało wywarami z ziół. A cierpiał w nieopisany sposób. Im bardziej cierpiał, tym bardziej Luelle, niemal bezwiednie, nienawidziła go za to, iż przyczynia jej tyle kłopotów, a rany jego są obrzydliwsze od innych.
… więc poczuła nagle jego wejrzenie i po raz pierwszy uświadomiła sobie, że ma do czynienia z żywym człowiekiem, a nie kłębkiem bólu, złożonym z ran, wrzodów i krzyku; ba, że cały czas temu człowiekowi pomagała w zmniejszeniu jego cierpienia. Choć czyniła to z niechęcią, to jednak jej nużące czynności przyniosły mu ulgę i właśnie dziś ona, Luelle, skierowała tego człowieka z drogi ku śmierci na drogę do życia. W jego oczach, wlepionych w nią usilnie, ujrzała serdeczność i wdzięczność. Ba, uczucie prawdziwej sympatii i przyjaźni.
– Chyba wkrótce będę całkiem zdrów. Dziękuję ci i przepraszam, że zabrałem ci tak wiele czasu i byłem taki nieznośny. Ale cierpiałem…
Luelle spłoszyła się. Po raz pierwszy wyszła ze swej skorupy, którą świadomie się otoczyła, żeby nie czuć, nie widzieć, nie słyszeć i w ten sposób przewalczyć w sobie ten wstręt, który czuła do chorych. Teraz nagle, za sprawą tego człowieka, wyszła z tej swojej skorupy i zdziwiła się: więc te, tak jej nienawistne, automatyczne czynności przywracały temu człowiekowi życie? Z ludzkiego wraka – jakim go tu przynieśli przyjaciele – stawał się ponownie młodym mężczyzną? Kto wie, może czeka go jeszcze miłość, będzie mieć żonę i dzieci, dozna jeszcze radości istnienia? I to wszystko za jej, Luelle, sprawą…?
Od tego dnia zaczęła interesować się chorymi, którym pomagała. Ku swemu zdumieniu spostrzegła, że zajmując się nimi z własnej już woli, dostrzegając w nich konkretnych, tych a nie innych ludzi – i nie myśląc o sobie, ale o nich – nie ma czasu na swój wstręt czy obrzydzenie, nie czuje już mdłego zapachu krwi i potu. Przestało jej też być obojętne, kogo z chorych udaje się przywrócić życiu, a kto musi się udać w Krainę Wieczności.
Teraz ich wdzięczność osaczała ją co dnia. Dostrzegała tę wdzięczność w ich oczach, gestach, słowach – i czyniła ona jej ruchy delikatniejszymi, czulszymi, zaś ich nieśmiały uśmiech wywoływał bezwiedny odzew na jej zaciśniętych do tej pory kurczowo ustach.
Pewnej nocy towarzyszyła staruszce, która przenosiła się powoli do Krainy Wieczności. W jej oczach czaił się lęk i Luelle pojęła, że za wszelką cenę musi go usunąć i przeobrazić w spokojne pogodzenie się z Losem, jeśli nie w radość. I zrozumiała, że jest to znacznie trudniejsze niż wszystkie jej magiczne sztuczki, jak na przykład przeobrażanie szyszek w liski. Poczuła, że stoi w obliczu jakiejś wielkiej zagadki, którą musi rozsupłać i cała jej magiczna wiedza, którą tak się chlubiła, jest tu na nic nieprzydatna. Głaszcząc małą, siwą i trochę rozkudloną głowę staruszki uzyskała wreszcie to, że ta zaczęła mówić. Wspominała młodość, gdy na łąkach za swoją wsią pasała gęsi z innymi dziećmi, gdy palili razem ogniska, śpiewali Pieśń Jedyną lub porzucając niefrasobliwie obowiązki tańczyli przebrani w wieńce z kwiatów. Powoli, powoli, w miarę wypowiadanych słów, widząc uwagę słuchaczki, więcej, zaciekawienie – z oczu staruszki znikał lęk. I Luelle słuchała jej opowieści, a gdy jedna kończyła się, zręcznym pytaniem podsycała rozpoczęcie następnej. Staruszka była teraz w swych wspomnieniach młodą śliczną dziewczyną; młode było jej ciało, młoda dusza i młody wielbiciel u jej boku, a potem – szczęśliwe wesele, które uwieńczyło jej miłość…
– Gdzie on jest teraz? – spytała Luelle.
– W Krainie Wieczności, już od dawna, tak długo… a ja tu sama.
Nim w oczach staruszki zdążyły zalśnić łzy, Luelle, przytulając swój świeży policzek do pomarszczonej jak zimowe jabłuszko twarzy, już szeptała jej do ucha:
– …więc wkrótce będziecie znowu razem, oboje młodzi i śliczni, zdrowi i szczęśliwi, bo tam w Krainie Wieczności nie ma ludzi starych, samotnych i nieszczęśliwych, nie ma chorych i cierpiących. Szczęśliwi są ci, którzy tam docierają po długiej i ciężkiej drodze życia…
Oczy staruszki w chwili śmierci były jasne i szeroko otwarte, pełne ciekawości i zachwycenia.
– Widzę go – powiedziała w pewnej chwili jasnym głosem. – Czeka na mnie… muszę się pośpieszyć… Już idę, kochany, idę…
Choć życie już dawno opuściło biedne, sterane ciało, Luelle jeszcze długo siedziała przy macie, trzymając stygnącą powoli, suchą dłoń i płakała. Nie wiedziała, czemu płacze – i nie wiedziała, że zroszone tymi łzami malutkie ziarenko Miłości, Cierpienia i Litości pęcznieje powoli, nabrzmiewa, a po chwili z jego wnętrza dobywa się wątły, mikroskopijny kiełek. I nie wiedziała, że tym razem naprawdę patrzą na nią dziecięco – błękitne oczy Pustelnika a na jego ustach błąka się łagodny, radosny uśmiech. Choć bowiem dla Czarownic i Ajoka Luelle była księżniczką z królewskiego rodu Luilów, prawowitą władczynią tego kraju, Istotą z Pieśni – dla świętego Męża była tylko chorą, którą należało uleczyć. A każda wyleczona choroba przynosiła mu radość, którą Pustelnik żywił się jak chlebem. Może dlatego był Nieśmiertelnym…?
Minęło znowu wiele miesięcy, ale czas zaczął teraz upływać inaczej. Jeśli przedtem zdawało się, że płynie zbyt wolno, że ona, Luelle, musi przemęczyć każdą minutę dnia, zwalczać siebie samą w każdej sekundzie – to teraz Czas gnał naprzód, nieposkromiony i wciąż go było mało.
– Ależ nie mogę iść spać – mówiła nerwowo do Czarownic, gdy dawno minęła północ. – Wieczorem przybyło pięciu nowych chorych, musiałam się nimi zająć i nie znalazłam czasu dla pozostałych. A oni czekają! Nie mogę ich zawieść!
Doba miała teraz za mało godzin i Luelle pojęła Pustelnika, który nie chciał tracić swego czasu na rozmowę z nimi, gdy przybyły. I to rozmowę o czym? O władzy…? Czymże ona była tu, na Pustyni? Co najwyżej mirażem, zbędnym i złudnym wobec realności życia i śmierci, wobec walki o życie lub walki o dobrą śmierć.
Pewnego dnia dwaj niezwykle utrudzeni ludzie przynieśli na Pustynię umierającą kobietę.
– Ratujcie! – błagali Pustelnika. – Ona ma czworo dzieci, jej mąż nie żyje. Jeśli umrze, dzieci pomrą z głodu i samotności. Ratujcie!
Nim skończyli mówić, już pierwsza Luelle przyklękła obok chorej i delikatnie pogłaskała jej potargane włosy, aby zaraz potem chłodną, lecz czułą dłonią dotknąć rozpalonej twarzy. Czarownice zerknęły na Pustelnika, lecz ten pokręcił głową, żeby się nie wtrącały. Sam także stał nieruchomo i w pewnej oddali.
Oczy chorej nagle stały się przytomne:
– Chyba mi przeszła gorączka. Czy aby nie zdrowieję? spytała schrypniętym głosem. – Dajcie mi pić…
– Odzyskała przytomność! – zawołali ci, co ją przynieśli. Po raz pierwszy od paru dni odzyskała przytomność! Będzie żyć?
– Będzie żyła – potwierdził Pustelnik i znowu powstrzymał gestem Czarownice, które chciały przyjść Luelle z pomocą.
– Nie dotykajcie jej teraz – szepnął. – W jej dłoniach jest Moc, Moc uzdrawiania.
Czarownice spojrzały po sobie ze zdumieniem, lecz Luelle nawet nie słyszała słów Pustelnika, zajęta chorą kobietą która z każdą sekundą czuła się lepiej.
– Chcę wstać – oznajmiła nagle. – Tyle dni leżałam i leżałam. Czuję się już silna…
Dziewczyna poiła ją wywarem z ziół i łagodnym tonem rozmawiała o jej dzieciach. Pogrążeni w zdumieniu dwaj mężczyźni, którzy przynieśli chorą, stali niemo i bez ruchu, a Pustelnik tymczasem mówił:
– Moc uzdrawiania ma ten, kto czerpie siłę i radość z pomagania innym, mają ten, kto bierze na siebie cierpienie chorego i choć sam cierpi, właśnie dlatego jest szczęśliwy. Nie ma w tej Mocy żadnych czarów, jak u was, Czarownic, lecz tylko miłość do ludzi. Wasza wychowanka jest zdrowa. Nie ma już w niej żadnej skazy. Z malutkiego ziarenka wyrósł kwiat, i to bardzo piękny. A teraz śpieszcie się, bowiem za dwa dni przypada Święto Wiosny, czego tu, na tej Pustyni nikt nie odczuwa. Jest tu zawsze tak samo, parno, gorąco i cały czas słońce świeci nad głowami. Tam, w Wysokich Górach, właśnie przemija zima…