Po dokładnym omówieniu sprawy rodzice zgodzili się na wysłanie córki i następnego dnia syn gospodarza odwiózł nas wozem do stacji kolejowej.
Tym razem nie mogłem dostać się do wagonu starą, wypróbowaną metodą, bo miałem bagaż w postaci babki, a ta znów była z walizą.
Przyjechał pociąg. Spojrzałem po wagonach – naładowany. Ale jest jeden wagon, w oknach którego nie widać ludzi. To dla Niemców, ale ci mało podróżują takimi pociągami. Otwieram drzwi przedziału – pusty, więc włażę z walizą do środka, a za mną mój „załącznik”. Ktoś wrzeszczy z peronu, że do tego wagonu nie można, ale nie będę przecież słuchał tego, co jakiś baran beczy. Gdy pociąg ruszył, wtedy dopiero zauważyłem, że ktoś siedzi przy oknie po drugiej stronie przedziału. Teraz nie możemy wysiadać, a że pasażer pod oknem nic nie mówi, więc my siedzimy cicho.
Na następnej stacji ktoś otworzył drzwi, ale zawrócił, gdy zobaczył niemieckiego oficera.
– Proszę, wsiadajcie – zapraszał oficer, mówiąc czysto po polsku. Wsiadły trzy kobiety z tobołkami. Na innej stacji znów wpuścił dwie kobiety i już więcej nikomu nie pozwolił wejść.
Pomaleńku wszyscy oswoili się z obecnością oficera. Dwie kobiety zaczęły rozmawiać, na co jakaś inna baba zwróciła im uwagę prosząc, żeby siedziały cicho.
– Dlaczego? – zapytał oficer. – Mnie to nie przeszkadza. Rozmawiajcie. Wkrótce sam włączył się do rozmowy, pytając o warunki życia i pracy.
Kobiety nie wiedziały, jak mają się zachować – czy na pytania odpowiadać i jak odpowiadać, więc tylko ja dawałem odpowiedzi. Powiedziałem, że nie ma pracy i brak w Warszawie żywności. Ludzie muszą jeździć setki kilometrów po żarcie dla siebie i na handel.
– Gdyby żył Piłsudski, to by nie doszło do wojny – powiedział oficer. A gdy nic na to nie odpowiedziałem, zapytał: – Czy to prawda, że Polacy chcieli z nami wojny?
– Wojny nie chcieli – odpowiedziałem – ale dobrowolnie do niewoli też nie chcieli się oddać.
– Wielki błąd popełniło polskie dowództwo wojskowe – mówi znów oficer – że z Warszawy, otwartego miasta, zrobili twierdzę. Przez to zginęło dużo cywilnych osób i Warszawa zniszczona. Ale podobno ludność Warszawy chciała się bić?
– Nie chciała się poddać – odpowiedziałem – a to jest zasadnicza różnica.
– A Czesi poddali się. Mają nie zniszczone miasta, mają przemysł i żyją dobrze pod naszym panowaniem.
– Słyszałem kiedyś takie powiedzenie – odpowiedziałem po. krótkim namyśle – że ptak nawet w złotej klatce jest w niewoli.
– A co teraz mówią ludzie? – padło nowe pytanie. „Prowokacja” – pomyślałem, a głośno powiedziałem:
– Pyta mnie pan o takie rzeczy, na które nie mogę odpowiedzieć. Bo jak odpowiem szczerze, to pan zawoła na stacji żandarmów i każe mnie zabrać na przechowanie.
– Daję panu oficerskie słowo, że nic takiego nie zrobię. Możemy mówić zupełnie szczerze. Rozmowa będzie tylko między nami.
– Chce pan wiedzieć, co mówią ludzie? – zapytałem. – Ludzie klną was i nasz rząd. Nasz naród jest zbuntowany. Z nami nie przyjdzie wam tak łatwo jak z Czechami. My nie damy strzyc się jak barany. E, paniusiu, bo jak ja panią kopnę, to pani nóżka pęknie – powiedziałem głośno do siedzącej obok baby, która kopnęła mnie w nogę, w ten delikatny sposób dając mi znak, żebym przestał mówić. Po chwili mówiłem dalej:
– Żeby nas dobrze strzyc, będziecie musieli nas jeszcze lepiej strzec, a do tego potrzebna jest duża sfora dozorców.
– Damy sobie radę – odpowiedział oficer. – Tym razem nie popełnimy błędów poprzedniej wojny, kiedy to musieliśmy walczyć na dwa fronty. Teraz mamy sojusz z Rosją, a Anglii i Francji damy radę.
– Pan wierzy w sojusz z Rosją? – zapytałem zdziwiony. – Niemcy z Rosją muszą się bić. Jak nie za rok, to za pięć lat, ale wojna z Rosją będzie. Przecież Rosja i Niemcy to naturalni wrogowie. Niemcy szykowały się do wojny z Rosją, a Rosja do wojny z Niemcami. W czasie działań wojennych byłem wśród Rosjan i widziałem Niemców. Rosjanie, gdy pytałem, dokąd idą, odpowiadali: „Na Berlin”. A na niemieckich czołgach widziałem napisy kredą: „Stalin jest świnia”. I pan to nazywa sojuszem?
Baba znów kopnęła mnie w nogę. Wrzasnąłem na nią ze złością:
– Uspokój się, stara… bo jak jeszcze raz kopniesz, to w złości mogę wybić kilka zębów. Jak się która boi, to wysiadka z przedziału.
– My jesteśmy do wojny dobrze przygotowani – znów powiedział Niemiec. – Oglądałem nasze magazyny żywnościowe i zbożowe. Możemy nawet pięć lat prowadzić wojnę. Teraz mamy doświadczenie. Nie powtórzy się rok 1918, kiedy to po zakończeniu wojny jeszcze trzysta tysięcy ludzi umarło z głodu, bo nie dostarczono żywności. Cała ludność Polski zginie, zanim jedno niemieckie dziecko z głodu umrze.
– Śmiej się pan z tego – odpowiedziałem z uśmiechem, mimo że chętnie urżnąłbym mu łeb za wypowiadanie takich teorii. – To pan nie zna polskiego chłopa. Już on tak wyspekuluje, że dla siebie będzie miał i jeszcze do miasta dostarczy. A wy wojnę i tak przegracie. Choćby miała trwać dziesięć lat, to przegrać musicie. Jeszcze nigdy nie wygrał wojny taki, co staje do draki z całym światem.
Gdy wysiadał w Dęblinie, powiedział grzecznie: „Do widzenia”, a patrząc na mnie dodał:
– Przekona się pan, że ja mam rację.
– Zobaczymy, przyszłość okaże. Tylko szkoda, że wtedy nie będziemy mogli się spotkać.
W wagonie dla Niemców spokojnie dojechaliśmy do Warszawy.
Następnego dnia porozumiałem się z chłopakami i znaleźliśmy miejsce dla mojego „załącznika” ze wsi. Poszła pracować do sklepu – za mieszkanie, wyżywienie i dodatkowy niewielki zarobek.
Za dwa tygodnie będę znów jechał do matki. Ciekaw jestem, jaka tym razem spotka mnie przygoda i czego nowego się nauczę, bo podobno podróże kształcą.
ZABAWA
Niedziela rano. Mały jak zwykle siedzi u mnie. W jego mieszkaniu o wymiarach trzy i pół na cztery i pół metra tłok, bo jest sześć dorosłych osób, tak że przy najlepszym doborze do spania muszą być jednak cztery łóżka. Jestem w domu sam, więc Mały często u mnie nocuje.
– Dawno nie byliśmy na żadnej potańcówce – odezwał się Mały jakby sam do siebie. – Warto byłoby zrobić wyskok w miasto i potańczyć trochę.
– Ale gdzie pójdziemy? – zapytałem. – Towarzystwo Przyjaciół Czerniakowa zamknięte, a w miasto coś nie mam chęci iść. Szkopy działają mi na nerwy. Za dużo ich chodzi po mieście. Żeby potańczyć, trzeba coś wypić, a znów jak będę na cyku, to może dojść z nimi do draki. A wiesz, że zawsze chodzę z „kominem”. Wolę siedzieć w domu. Tu, na dzielnicy, nie muszę przynajmniej oglądać ich mord. Boję się, żeby nie wyszła jakaś większa heca.
– Nie musi być zaraz hecy – przekonywał Mały – a potańczyć warto. Podobno czynna jest sala tańca na Chmielnej. Możemy pójść zobaczyć, a jak nam się nie spodoba, to wrócimy do domu.
– Ale „komina” nie biorę – zastrzegłem się. – Nie chcę, żeby znów wyszło coś takiego, jak wczoraj w tramwaju.
A wczoraj w tramwaju to było tak: pojechałem z Małym na miasto upłynnić trochę towaru. Po pomyślnym załatwieniu transakcji wstąpiliśmy do knajpy, w której wypiliśmy do obiadu kilka „dalekobieżnych” wódek. Do domu wracaliśmy tramwajem. Wsiedliśmy do pierwszego wozu, którego przedni pomost zarezerwowany był dla Niemców. Ponieważ mieliśmy jechać dość długo, więc zamiast gnieść się z tyłu, przesunęliśmy się do przodu. Na pomoście stało dwóch wojskowych Niemców, a jeden z nich oparty był plecami o szybę drzwi. Wyjąłem „zza parkanu” swoje szturmowe parabellum, przystawiłem Niemcowi do pleców tak, że lufą stuknąłem w szybę, i powiedziałem głośno:
– Patrz, Mały, jak bym go teraz zdmuchnął!
W wagonie zrobiło się idealnie cicho. Spojrzałem za siebie, żeby zobaczyć, co jest tego przyczyną, i zobaczyłem oczy wszystkich pasażerów wlepione w moją „rurę”. Roześmiałem się głośno i chowając „rurę” do kieszeni, powiedziałem:
– Chodź, Mały, wysiadamy, bo ludzie się boją.
Żeby wyjść z tramwaju, nie musiałem nawet mówić „przepraszam”, bo wszyscy usuwali się na boki, dając nam swobodne przejście. Gdy byliśmy już na chodniku, spojrzałem na okna tramwaju. Pasażerowie wciąż patrzyli na nas z przerażeniem, tylko w jednym oknie piętnastoletni może chłopiec uśmiechał się i machał do nas ręką.