DZIWNA ROZPRAWA SĄDOWA
Rok 1938. Park Sielecki czynny jest w soboty wieczorem i w niedzielę od godziny drugiej po południu do jedenastej wieczorem. Główną atrakcją parku jest „deptak”, to znaczy sala tańca. Deski pod gołym niebem, ogrodzone niewysokim parkanem – płatne piętnaście groszy od pary za jeden taniec. Poza tym: karuzela, huśtawki, strzelnice i inne „zabawy” dla dzieci i dorosłych, a wszystko to pod patronatem Towarzystwa Przyjaciół Belwederu, Czerniakowa, Sielc i Siekierek. Park Sielecki – to jedyna rozrywka „kulturalna” dla grandy całego Czerniakowa i Mokotowa. Żaden obcy z miasta do parku nie przyszedł ze względu na panującą tam atmosferę. Znali się wszyscy, lecz mimo to często wynikały awantury, w których niejeden raz interweniowała policja i… pogotowie.
Pewnej niedzieli wieczorem stało nas sześciu z boku „deptaka”, tam gdzie już nie było wielkiego tłoku, i prowadziliśmy wesołą rozmowę, jaką prowadzą młodzi chłopcy, gdy są w większym gronie.
– Rozejść się, k… wasza mać, szczeniaki! – posłyszeliśmy głos kobiety, która weszła w środek naszej grupy i rozpychając się poszła dalej.
– No, ty! – odezwał się głośno Josek – tylko nie k… wasza mać.
W tym momencie otrzymał silne uderzenie pięścią w twarz. Uderzył go mąż tej kobiety, który też wlazł w środek, idąc tuż za żoną, a za nim przeszedł jeszcze jeden mężczyzna.
Zgłupieliśmy wszyscy, a oni spokojnie poszli dalej. Po chwili dopiero zaczęliśmy się śmiać z Joska, że tak po frajersku dostał w ryja.
– Nie, ja mu tego nie daruję! – powiedział Josek i puścił się w pogoń za tym, który go uderzył, a tuż za Joskiem popędził jeszcze Wariat. Josek był mały i krępy, Wariat znów wysoki i dobrze zbudowany.
Po niedługiej chwili z uliczki prowadzącej do wyjścia z parku dobiegł nas hałas i krzyk:
– Ratunku! Policja! Bandyci! Zabili!
Gdy dobiegliśmy, było już po awanturze, tylko pod płotem leżał mężczyzna w kałuży krwi, a nad nim stała znana nam już, rozpaczająca kobieta w towarzystwie kilku facetów.
Kobieta i towarzyszący jej mężczyźni byli pijani.
– Który baran drapnął kosą? – zapytałem kolegów, którzy byli świadkami bijatyki. – Przecież oni są dobrze na gazie, to jeden mógł wymieszać wszystkich bez użycia kosy.
– Kosą zawadził Wojtek. Przechodził właśnie obok w tym momencie, gdy Wariat strzelił go łbem – powiedział kolega, wskazując na leżącego pod płotem. – Wtedy doskoczył Wojtek i zasunął mu, zdaje mi się, dwie czy trzy sztuki.
– A co robił Josek? – pytam dalej.
– Zanim doleciał, już było po wszystkim.
Po kilkunastu minutach karetka pogotowia zabrała rannego. Był to stały mieszkaniec Czerniakowa, zwany Zocha.
W kilka tygodni po tym wypadku odbyła się w sądach na Lesznie rozprawa o ciężkie pobicie nożem. Oskarżeni – Josek i Wariat. O Wojtku, który był faktycznym sprawcą, policja nic nie wiedziała, mimo że znali go wszyscy. Oskarżeni odpowiadali z wolnej stopy. Na sprawę przyszła cała ferajna chłopaków, między innymi i Wojtek.
Na korytarzu przed salą rozpraw stał Zocha w otoczeniu rodziny.
– Pogadajcie z nim – doradzałem Joskowi i Wariatowi. – Podobno to równy chłop, może nie będzie kapował. Co wam szkodzi spróbować?
Wariat i Josek podeszli do Zochy.
– No, Zocha, jak będzie? – zagadał Wariat.
– Zwróćcie koszty leczenia… i spokój w głowie, porządek musi być – odpowiedział Zocha.
– Ile?
– Mnie kosztowało to pięćdziesiąt złotych – i więcej nic nie chcę. A poza tym ja sam tu byłem winien, bo niepotrzebnie uderzyłem Joska. No i wiem też dobrze, że to przecież Wojtek mnie posunął, i jemu odegram się za to, jak tylko trochę dojdę do siebie.
– No to daj grabę i niech będzie blat między nami – mówiąc to Wariat i Josek uścisnęli sobie z Zocha ręce.
Wkrótce sędzia wywołał ich sprawę. Chłopaki stanęli na sprawę bez obrońcy, bo nie mieli pieniędzy. Wariat pracował jako robotnik w fabryce, a Josek był bez pracy. Sędzia sprawdził personalia poszkodowanego, oskarżonych i świadków, przyjął od świadków przysięgę i rozpoczęła się sprawa.
Najpierw sędzia odczytał orzeczenie lekarskie, stwierdzające ciężkie pobicie nożem. Że gdzieś tam brakowało tylko pół centymetra, żeby Zocha już od dawna był prawidłowym nieboszczykiem; że oskarżeni o to pobicie są: Jaky Wacław i Kolejarski Antoni.
– Czy oskarżeni przyznają się do winy? – zapytał sędzia.
– Nie – odpowiedzieli obaj równocześnie.
– Zaznaczam – powiedział sędzia – że przyznanie się do winy brane jest pod uwagę jako okoliczność łagodząca. – I po raz drugi zadał pytanie: „Czy oskarżeni przyznają się do winy?”, na które, jak poprzednio, otrzymał odpowiedź: „Nie”.
Sędzia popatrzył na oskarżonych, jakby chciał prawdę wyczytać z ich twarzy, i rozpoczął postępowanie sądowe.
– Proszę powiedzieć – zwrócił się sędzia do Zochy – wszystko, co pan pamięta z przebiegu zajścia.
– Ja… proszę Sądu, nic nie mogę powiedzieć… bo nic nie pamiętam – zaczął mówić Zocha robiąc długie przerwy między poszczególnymi słowami. – Byłem wtedy u szwagra na imieninach… tam dobrze sobie wypiliśmy… i oprzytomniałem w szpitalu. A jak to było, gdzie to było i z kim to było, to ja naprawdę nic nie pamiętam – dokończył Zocha swoje zeznanie z taką miną, jakby chciał przeprosić sędziego za to, że narobił mu tyle kłopotu, a sam nie zadał sobie nawet trudu, żeby zapamiętać, jaki awantura miała przebieg.
Z tym już sędzia nie miał co gadać. Ale chciał go jeszcze zachęcić do zeznań.
– Niech pan mówi wszystko – powiedział – co panu jest wiadome. Niech się pan nie boi.
– Ja się nie boję – tylko co ja będę gadał, jak ja naprawdę nic nie pamiętam?
Następny świadek – żona poszkodowanego.
– Czy świadek poznaje oskarżonych? – zapytał sędzia.
Z całą powagą przyjrzała się oskarżonym i po chwili namysłu powiedziała:
– Nie, nie poznaję żadnego z tych panów.
– A co świadek może powiedzieć o zajściu? – zadał znów pytanie sędzia;
– Wracaliśmy z imienin – zaczęła zeznawać żona Zochy – więc byliśmy nieźle na gazie. Gdy byliśmy już blisko bramy, od strony sali tańca wyskoczyła grupa mężczyzn i jeden z nich uderzył męża głową. Jak mąż upadł, wtedy wszyscy rzucili się na niego, a któryś z nich musiał go uderzyć nożem.
– A czy świadek widział, kto uderzył nożem? – zapytał sędzia.
– Nie. Że jest porznięty, zauważyłam dopiero wtedy, jak już się ta cała granda rozleciała.
– A jak wyglądał ten, który uderzył głową?
– Był średniego wzrostu, blondyn, w jasnym ubraniu.
– To świadek wszystko widział, tylko twarzy nie widział? – ze złością już powiedział sędzia.
– Twarz też widziałam – odpowiedziała takim samym ostrym tonem zeznająca kobieta. – Ale to nie był żaden z tych panów – dorzuciła wskazując na oskarżonych.
Sędzia wywołał następnego świadka, szwagra Zochy, i znów zadał pytanie: „Co świadek może w tej sprawie powiedzieć?”
Nowy świadek zeznał to samo, co żona poszkodowanego, a oskarżonych nie rozpoznał. Powiedział tylko jeszcze, że napastników było może dziesięciu, a może dwudziestu. Ciężko to określić, bo był pijany i troiło mu się w oczach.
– Świadek w pierwszym zeznaniu twierdził, że sprawcami pobicia byli Josek i Wariat – zwrócił się do niego sędzia.
– A tak, mówiłem, bo mi tak powiedzieli chłopaki.
– Jakie chłopaki?
– A bo ja ich znam? Mało to ich jest na Czerniakowie? – dodał, jakby dziwiąc się pytaniu sędziego.
Teraz sędzia wziął znów w obroty oskarżonych. Jeden i drugi twierdzili, że nie znają wcale poszkodowanego i świadków, nawet z widzenia. Że widzą ich pierwszy raz w życiu. Że w tym czasie, gdy była awantura, każdy z nich był daleko od miejsca zajścia.
– Czy oskarżeni się znają? – zapytał sędzia.
Spojrzeli na siebie tak, jakby się pierwszy raz w życiu widzieli, i z całą powagą oświadczyli, że się wcale nie znają. – Nawet z widzenia się nie znacie? – złości się sędzia. Znów spojrzeli na siebie uważnie.