Литмир - Электронная Библиотека

BAWIMY SIĘ

– A może zrobimy popijawę? – zapytałem Antosia.

Antoś to kolega z oddziału, który zdawał egzamin tego samego dnia, co i ja. Z pięciu wyzwolonych tego dnia praktykantów tylko Antoś i ja postanowiliśmy zrobić małe przyjęcie w jakiejś lepszej knajpie, na które zaprosiliśmy naszych majstrów. Więc ja zaprosiłem Helmuta i Leszka, a Antoś swojego majstra i jeszcze jednego mechanika. Doszliśmy do wniosku, że należy zaprosić także majstra oddziałowego, który był dobrym chłopem i jeszcze lepszym gazownikiem. Na miejsce spotkania wybraliśmy restaurację w Alejach Jerozolimskich, w której mieliśmy spotkać się o godzinie siódmej wieczorem. Umówiliśmy się z Antosiem, że mamy do stracenia po trzydzieści złotych, ale na wszelki wypadek będziemy mieli przy sobie więcej forsy. Byłoby głupio, gdyby zabrakło nam kilku złotych do rachunku. Leszka zaprosiłem nie tylko dlatego, że byliśmy już z sobą na koleżeńskiej stopie, ale także dlatego, że kategorycznie odmówił przyjęcia ode mnie jakiejkolwiek zapłaty za pomoc w nauce przez prawie sześć tygodni.

Wszyscy stawili się o umówionej godzinie. Wódkę i zakąski zamawiali nasi mechanicy. Pierwszy raz byłem w takiej luksusowej knajpie, więc nie chciałem popełnić żadnej gafy. Kelner bez przerwy kręcił się przy stoliku, zmieniał nakrycia do każdej zakąski i sam napełniał kieliszki. Po dwóch godzinach wszystkim już nieźle kurzyło się z czupryn.

– Panie ober! – zawołał na kelnera jeden z majstrów. – Pół literka jeszcze i coś na ząbek! Co pan ma dobrego na zakąskę?

Kelner wymienił kilka potraw po polsku i kilka potraw w jakimś obcym języku, między innymi wymienił: kabaczki.

– Co? Wariata pan ze mnie robi? – obraził się majster. – Wykałaczkami mnie pan częstujesz? Myślisz pan, że ja już taki pijany jestem, że wykałaczki będę jadł na zakąskę?

Mimo że nie wiedziałem, co to są kabaczki, słyszałem wyraźnie, że kelner nie powiedział „wykałaczki”, a właśnie „kabaczki”. Kelner łamał się w ukłonach i przepraszał za nie popełnioną winę.

– Pan szanowny łaskawie mnie źle zrozumiał. Nigdy bym sobie nie pozwolił na podobną poufałość. Proszę mi wybaczyć, może niewyraźnie powiedziałem – powtarzał, a majster upierał się przy swoim.

Słuchałem tej rozmowy i nie mogłem zrozumieć dwóch rzeczy. Po pierwsze, dlaczego majster tak rozrabia? Wypił kieliszek, a robi szumu za cały antałek. U nas chłopaki mówią w takiej sytuacji: „można wypić po kubeczku, spokój w głowie, w porządeczku”. Albo: „spokój w głowie, porządek musi być”. A ten uczepił się człowieka i mantyczy. Drugą rzeczą, której nie mogłem zrozumieć, to niezachwiany spokój kelnera. Jeden mantyczy, a drugi bez przerwy się kłania i przeprasza.

„Już ja nie mógłbym być kelnerem – pomyślałem sobie. – Przecież przy tej pracy trzeba mieć stalowe nerwy”. Tymczasem majster już wyjechał z ciężką artylerią w rodzaju: ciapciaku, łachudro itp.

– Odczep się pan od tego człowieka. – zwróciłem się ze złością do majstra. – Co się pan tak do niego przytratatitał? Czy dlatego pan taki kozak, że on tu na służbie i nie może pana opatyczyć? Ululał się pan? To idź pan spać!

To trafiło wszystkim do przekonania i dwóch kolegów podniosło się z krzesła, wzięli go pod rączki, wyprowadzili za drzwi, wsadzili do taksówki, z góry zapłacili za przejazd i kazali odwieźć go do domu. Tak więc zostało nas sześciu i nikt nie był zagazowany.

Poprosiliśmy o rachunek. Gdy kelner obliczał, każdy sięgnął do kieszeni.

– Zaraz, panowie, tutaj płaci Antoś i ja – odezwałem się. – Czego się spieszycie? To nie Ubezpieczalnia, każdy zdąży. – I zapłaciłem rachunek, który wyniósł czterdzieści sześć złotych. Majstrowie popatrzyli na siebie, coś poszeptali, a Helmut powiedział:

– Wobec tego zmieniamy lokal. Teraz my pokażemy, jak się majstrowie bawią.

I zaczęła się zabawa na ich koszt. Dwiema taksówkami przerzuciliśmy się do innej knajpy. Ta była jeszcze lepsza, z występami. Półnagie kobiety tańczyły na parkiecie i śpiewały modne piosenki. Pod jedną ścianą siedziało kilkanaście młodych i ładnych kobiet. Domyśliłem się, że to fordanserki. Każdy, kto chce, może prosić je do tańca, trzeźwy czy pijany, młody czy stary, a one w interesie knajpy nie mają prawa odmówić. Jeśli pijani goście zaproszą którąś z nich do swego stolika, właściciel knajpy płaci jej pewien procent od rachunku, który oni zapłacą. Starają się więc, jak mogą, naciągać gości na drogie trunki i zakąski. Wysączyliśmy tu troszkę wędki, troszkę potańczyliśmy i znów przesiadka do innego lokalu.

Była godzina pierwsza w nocy, gdy znaleźliśmy się w nowej knajpie, która od poprzedniej różniła się tylko tym, że nie było w niej występów, natomiast miała więcej fordanserek. Spodobała mi się jedna z nich. Siedziała w towarzystwie koleżanek w pobliżu naszego stolika. Była ładna, zgrabna i nie miała więcej niż osiemnaście lat. Patrzyłem na nią natarczywie, a gdy uśmiechnęła się do mnie, poprosiłem ją do tańca. Tańczyłem dla samej tylko przyjemności tańca, bez żadnych celów ubocznych. Innego jednak na ten temat zdania była widocznie moja partnerka. Przy trzecim tańcu przylgnęła do mnie całą długością swego młodego ciała. Zdrętwiałem – przecież miałem dopiero dziewiętnaście lat! Do przytomności doprowadził mnie namiętny szept mojej partnerki:

– Kochanie, tak bardzo chciałabym się z tobą czegoś napić.

– Nie da rady – odpowiedziałem spokojnie. – Ja nie z kategorii frajerów. Z „Dołu” jestem, z ferajny. – („Dół” to Powiśle i Czerniaków, położone niżej niż Śródmieście).

– A może jednak wypijemy po jednym – zaszczebiotała znów przymilnie.

– Słuchaj, mała, starego wróbla nie posadzisz na końskie g… Z taką przewalanką to nie do mnie. Wiem przecież, że szukasz gościa na grubszy rachunek, a ja nie lubię być frajerem i powiem ci szczerze, że nie mam forsy.

– Jeśli tak, to mam do ciebie prośbę – powiedziała już bez żadnych czułości. – Nie proś mnie więcej do tańca. Może kogoś złapię, bo jeszcze nic dzisiaj nie zarobiłam. A może pójdziemy do mnie? – zaproponowała. – Mieszkam tu w pobliżu.

Tańcząc wsadziłem rękę do kieszeni, w której zawsze luzem nosiłem pieniądze, i namacałem pięć złotych. Trzymając w ręku monetę, myślałem: rachunek na dwóch wypadł czterdzieści sześć złotych. A do wydania miałem trzydzieści złotych, plus dwadzieścia złotych zakonspirowane. Więc wypadło taniej, niż przewidywałem.

– Masz, ale nie skorzystam – powiedziałem wkładając jej pieniądze do ręki.

– Jak to, tak za nic mi dajesz? – zapytała zdziwiona. – Tak to ja nie przyjmę. Chodź do mnie za te pięć złotych, nic więcej od ciebie nie wezmę.

Powiedziałem, że nie skorzystam.

– A może boisz się? Nie bój się, nikt tu nie ma do mnie prawa.

– Powiedz, mała, kogo ja się mogę bać, jak ja sam siebie się nie boję – odpowiedziałem ze śmiechem. – A poza tym ja mam pomocnika „za parkanem”, którym nieźle potrafię operować. – Mówiąc to uchyliłem poły marynarki, by zobaczyła wystającą z kieszeni rękojeść dużego fińskiego noża.

– To za co dałeś mi pieniądze?

– Taką już mam po ojcu zasadę życiową: Boso, ale w ostrogach. A dałem ci za fatygę, za taniec i dlatego, że mi się tak podoba. A teraz baw się dalej, może jeszcze parę złotych zarobisz do rana – powiedziałem, gdy po skończonym tańcu szliśmy razem w kierunku naszych stolików. o godzinie wpół do trzeciej nad ranem, wszyscy dobrze na obrotach, wsiedliśmy w dwie dorożki.

– Wio, panie sałata! – krzyczał Leszek na dryndziarza w pierwszej dorożce.

– Mijaj ich pan! – wołaliśmy na swojego. i zaczął się wyścig dorożek po pustych ulicach Warszawy. Gdy dojeżdżaliśmy do skrzyżowania ulic, zza rogu wypadło kilka osób. Dwie młode kobiety wyskoczyły na jezdnię. Jedna wskoczyła do pierwszej dryndy, a druga do naszej.

– Obława! – powiedziała wystraszona, wciskając się między nas. – Panowie, nie dajcie mnie zabrać – prosiła. – Nazywam się… – i wymieniła swoje imię i nazwisko.

14
{"b":"100352","o":1}